To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Człowiek nie może odpuszczać grzechów człowiekowi — to czyste bluźnierstwo. Cieśla po prostu gra na zwłokę, i to w najgorszy sposób, jaki tylko jest możliwy. Czyżby się spodziewał, że Jego wrogowie — a także przyjaciele — przyjmą spokojnie 296 świętokradztwo? Jezus musi uczynić coś niezwykłego, jeśli ma nadzieję zbić zarzuty tych, którzy Mu uwłaczają. Nagle w komnacie znów zrobiło się cicho, gdy Nazareń- czyk podnosząc rękę nad paralitykiem odwrócił się do szemrających. — Podajecie w wątpliwość moją władzę odpuszczania grzechów. Pozwólcie, że was zapytam: czy łatwiej rzec „odpuszczają ci się grzechy", czy „wstań i chodź"? Żeby zapewnić was, że jest mi dana ta władza... — urwał i całą uwagę poświęcił sparaliżowanemu. Opuszczając rękę dotknął jego chudego ramienia. Rozkazał: — Wstań, synu, i chodź! W ciszy pełnej napięcia rozległo się chóralne: „Och!", okrzyk zdumienia ludzi stłoczonych w otwartych drzwiach. Paralityk podniósł rękę, przytrzymał się wyciągniętej dłoni Jezusa i podparłszy się na łokciu usiadł wyprostowany. Po chwili z trudem stanął. Jairowi zaschło w gardle, poczuł nieomal mdłości. Wśród mężów ze Świątyni panował zamęt. — Oszustwo! — krzyczeli szyderczo. — Uknute! — Ten człowiek nie był kaleką! — Precz z oszustem! Za drzwiami na szerokim korytarzu tłum niemo rozstępo- wał się przed uzdrowionym, który szedł niepewnie, drobny- mi kroczkami. Miał w oczach łzy, dolna warga mu drgała. Gawiedź z ustami rozdziawionymi patrzyła na jego wykrzy- wioną wzruszeniem twarz, cofając się, by zrobić przejście, depcząc sobie po nogach. Nikt się nie odezwał, nie uśmie- chał do nikogo. Jak gdyby przechodził ktoś, kto powstał z martwych. Deszcz już nie padał i świeciło słońce. Powoli, cicho rzesza zdjęta czcią i bojaźnią opuszczała dom Jaira. Goście z Jerozolimy stali zwartym kręgiem i patrzyli za odchodzą- cymi. Natan mówił coś zniżonym głosem, stary rabbi Ben- Szolem uroczyście potakiwał. Jairowi jedno spojrzenie wystarczyło, by uznał, że został zwolniony z obowiązków gospodarza, teraz niech szacowny Ben-Szolem zajmuje się tymi gośćmi. Jezus siedział w fotelu nie opodal drzwi tak, jak się osunął, całkowicie wyczerpany. Łokcie opierał na szerokich 297 poręczach, schylone czoło oparł na drżących białych dło- niach. Ale podniósł głowę i słabo uśmiechnął się do Jaira. Kropelki potu perliły się na Jego bladym czole. — Pójdę już — rzekł ochryple — jeśli przesłuchanie się skończyło. — Bardzo proszę, nie odchodź, Panie — powiedział Jair. — Wydajesz się bardzo zmęczony. Zostań jeszcze u nas... odpocznij. Chodź ze mną. Znużony Jezus skinieniem głowy wyraził zgodę. Podniósł się wolno i przeszedł za gospodarzem przez długi korytarz i atrium do biblioteki. Gdy tam wchodzili, Adiel i Szaron, które najwidoczniej nic nie wiedziały o zdumiewającym wydarzeniu w domu, wstały zmieszane. — Moja żona, Panie — przedstawił Jair. — Adiel, to jest Jezus... z Nazaretu. Adiel wyszeptała uprzejmą odpowiedź na tę prezentację, Szaron z małą harfą w objęciach stała zapatrzona w obcego przybysza. Jezus uśmiechnął się do jej zdumionych oczu. — Nasza córeczka Szaron — przedstawił Jair. Szaron przytaknęła z powagą, nadal oszołomiona. — Chodź, kochanie. — Matka ujęła ją za rękę. — Niech ona zostanie, Adiel — powiedział Jezus. — Opowiem jej coś. Adiel słysząc z Jego ust swoje imię — poufałość, na jaką nikt obcy by sobie nie pozwolił — poczuła w sercu falę ciepła. Wydawało jej sie, że są od dawna przyjaciółmi, ale później pojęła, że nie, to nie to, że po prostu On zwrócił się do niej jak do dziecka, chociaż jest zapewne trochę starsza od Niego. Jair zauważył jej radosne zdumienie i przypom- niał sobie, że sam dziwnie się ucieszył, gdy Jezus wypowie- dział jego imię. A rzecz to niesłychana: wiejscy cieśle nie odważyliby się mówić mu „Jairze". — Czy ja też mogę zostać? — zapytała Adiel. Wszyscy usiedli. Przez krótką chwilę Jezus miał głowę zwieszoną, oczy przymknięte. Widać było, że jest bardzo wyczerpany