To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Krzysztofowi błysnęły zęby. — Nie tylko ja mam taki apetyt. — No to uważaj. — E, tam — machnął ręką Krzysiek. — Twoja Jolka to jagniątko przy tej mojej Wiśce. Zadziora, kiedy rozzłości się na kogo, zaraz by biła. Sam widziałem, jak jednego i drugiego chłopaka przepłoszyła, kiedy jej coś nie w smak poszło. Ognista dziewczyna. Czasem to się nawet boję, że nadmiar temperamentu na mnie zechce wyładować. Ale mówię ci, jaka ładna jest, kiedy się dąsa... Zbyszek uśmiechnął się, pierwszy raz od bardzo dawna. — Wpadliśmy, bracie, po uszy. I to obaj. Ale ty możesz śmiało czekać na swoje szczęście, a ja... — znów się zasępił. — Któż to wie, czyje pewniejsze? — zadumał się Krzysztof. — Kto może przewidzieć. Mój zawód nie należy do najbezpieczniejszych. Każdy ponosi ryzyko. Ale widzisz, stary, obaj mieliśmy szczęście. Mamy dla kogo żyć, komu ufać i na kogo czekać... — Masz rację — pochyli! głowę Zbyszek i znów dotknął ciążącej mu w kieszeni paczki z listami. Krzysztof spojrzał na zegarek. — Autobus za pół godziny odjeżdża, a chciałbym zdążyć... Kolega I obronił magisterkę i oblewa dyplom w Kazimierzu. Obiecałem przyjechać. Dlatego nawet odwołałem spotkanie z Wiśką. Dzisiejsza impreza na pewno przeciągnie się do rana. Nie mogłem Ryśkowi odmówić. Niesamowicie łebski chłopak. I dobry kumpel. Ściele mu się kariera naukowa, ale on chyba wybierze praktykę. Twierdzi, że dopiero potem na doświadczeniu można budować teorię. Jeżeli się od teorii zaczyna, później koncepcje bywają mało przydatne i mało twórcze. Chyba coś w tym jest, nie uważasz? — Może... A co skończył ten twój przyjaciel? — Weterynarię. — I chce pracować w terenie? Kiepski wariat. Zamiast ciepłej posadki w wojewódzkim mieście? — Jasne, że szajbus. Ale wolę takich niż cwaniaków, których wszędzie masz na pęczki. — Ja też — kiwnął Zbyszek. — Eh, bracie, chciałbym jeszcze przeżyć tę awanturę. — Jaką? — Krzysiek spojrzał badawczo. — Pomocować się z życiem — podniósł zaciśnięte dłonie i potrząsnął nimi w powietrzu. — Robisz to — powiedział Krzysztof. Rozstali się w milczeniu. Zbyszek patrzył z góry. Widział ze swojego miejsca fragment schodów wejściowych do kliniki. Minęła długa chwila, zanim ukazał się na nich Krzysztof. Zbiegi długimi susami, nie oglądając się za siebie. Widać było, że się śpieszy. Zbyszek zawrócił do sali. Pielęgniarka przygotowała w miseczce porcję pastylek. Zbyszek połknął, zapił. — Wołają pana do telefonu. — Mnie? — zdziwił się Zbyszek. Przy słuchawce wisiał Tadeusz. Okrutnie czymś zdenerwowany. Dopytywał się o Krzysztofa. — Wyszedł przed chwilą — poinformował zdumiony Zbyszek. — Chciał jeszcze złapać autobus do Kazimierza. Umówił się z kolegami. W słuchawce jęknęło i zapadła grobowa cisza. Zbyszek poczuł niepokój: — Co cię tak przymurowało? — wrzasnął. — Stało się coś? — Właściwie nic — zaciął się Tadzik. — Sylwia ma głupieńkie pomysły. Nie mogę jej uspokoić. Sylwia? Skoro nie dotyczyły te jakieś ich sprawy Joli, Zbyszek nie objawił zainteresowania. Przeciwnie, zniecierpliwił się. Tadzik bredzi licho wie o czym, a czas mija. 184 185 — Dziękuję za listy — krzyknął w słuchawkę. — Właśnie się zabierałem do czytania. Zbyszkowi jednak nie dano tego dnia zajrzeć do listów Joli. Personelu pomocniczego było w tej klinice tyle, co kot napłakał. Jeden z chorych wił się z bólu, parę godzin po zabiegu, prosił, żeby coś tam poluzować, lekareczka na obcasach przyleciała na ten rwetes, wykrzywiła się z oburzeniem: — Ja nie jestem ód tych spraw. Tego tylko brakowało. Pan poprosi pielęgniarkę — i znikła. Zbyszek ruszył prawie biegiem na poszukiwanie pielęgniarki. Zanim znalazł, sporo czasu upłynęło. Potem znów kimś się trzeba było zająć. Pacjenci, którzy jeszcze chodzili, pomagali bardziej cierpiącym i bezwładnym. Była nawet taka chwila, że Zbyszek zapomniał o listach w kieszeni. Młody chłopak, chyba ze wsi, twarz sucha, piękna, jakby dłutem rzeźbiona, kilka dni po operacji, stan wciąż kiepski. Prześladowały go jakieś przywidzenia, zmory. Widział wszędzie topory, noże. Błagał, żeby go trzymać za rękę, aż zaśnie. Sen długo nie nadchodził. Zaglądała pielęgniarka, kręciła głową. Nareszcie przyszła jakaś inna, starsza, rozpostarła fałdy białego kitla, zasiadła naprzeciw na całonocne czuwanie. Wówczas dopiero Zbyszek uznał, że może odejść. Ogarniała go coraz większa senność. Podziałały już proszki, które zażył poprzednio. Położył listy Joli obok siebie na poduszce, przytulił do nich twarz. Śniło mu się, że idzie długim korytarzem