To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Mordują się na ulicach Tol Honeth. - Aż tak źle? - Gorzej, niż potrafisz sobie wyobrazić. Horbici nie mają dość pieniędzy na kampanię polityczną, więc zaczęli truć członków rady. Wydajemy miliony na kupienie głosu, a nazajutrz nasz człowiek sinieje na twarzy i pada trupem. A my musimy zgromadzić kolejne miliony, żeby kupić jego następcę. To mnie wykańcza. Nie mam odpowiedniego zacięcia do polityki. - To strasznie - westchnął ze współczuciem Silk. - Gdyby chociaż Ran Borune umarł - skarżył się zrozpaczony Tolnedranin. - Teraz panujemy nad sytuacją, ale Honethowie są bogatsi. Jeśli zjednoczą się i poprą jednego kandydata, wykupią nam tron spod siedzenia. A Ran Borune stale tylko tkwi w pałacu i rozpieszcza tego potwora, którego nazywa córką. Ma tyle straży, że nawet najdzielniejszych zabójców nie możemy skłonić, by spróbowali zamachu. Czasami wydaje mi się, że chce żyć wiecznie. - Cierpliwości, wasza ekscelencjo - pocieszył go Silk. - Im większe cierpienie, tym większa w końcu nagroda. - W takim razie będę kiedyś bajecznie bogaty - westchnął celnik. - Ale już dość długo cię zatrzymuję, godny Radeku. Życzę dobrej drogi i oby chłody w Tol Honeth podniosły cenę wełny. Silk skłonił się godnie, wskoczył na siodło i ruszył truchtem na czele. - Przyjemnie znowu wrócić do Tolnedry - uśmiech rozjaśnił jego lisią twarz. - Uwielbiam zapach oszustw, korupcji i intryg. - Jesteś złym człowiekiem, Silku - upomniał go Barak. - Ten kraj przypomina dół kloaczny. - Oczywiście. Ale nie jest nudny, Baraku. Nigdy nie jest nudny. Wieczorem dotarli do zadbanej tolnedrańskiej wioski i zatrzymali się na noc w solidnej, dobrze utrzymanej oberży, gdzie jedzenie było smaczne, a łóżka czyste. Wstali wcześnie; po śniadaniu wyjechali z dziedzińca na brukowaną uliczkę, zalaną tym niezwykłym, srebrzystym blaskiem, jaki nadchodzi tuż przed świtem. - Przyjemne miejsce. - Durnik spojrzał z aprobatą na bielone domy kryte czerwoną dachówką. - Wszystko jest czyste i porządne. - To odbicie tolnedrańskiej duszy - wyjaśnił pan Wilk. - Wiele uwagi poświęcają szczegółom. - Nie jest to zła cecha. Wilk chciał coś odpowiedzieć, gdy nagle dwóch ludzi w brązowych szatach wyskoczyło z ciemnej, bocznej uliczki. - Uważajcie! - krzyczał biegnący z tyłu. - On oszalał. Człowiek pędzący przodem trzymał się za głowę, wykrzywiając twarz w wyrazie niewyobrażalnej grozy. Koń Gariona spłoszył się, gdyż tamten biegł wprost na niego. Chłopiec wyciągnął rękę, by odepchnąć szaleńca. Gdy tylko jego dłoń dotknęła czoła mężczyzny, poczuł nagłą falę energii płynącą wzdłuż ramienia - niezwykłe mrowienie, jak gdyby ręka nagle stała się straszliwie silna. Potężny ryk wypełnił mu umysł. Oczy szaleńca, jeszcze przed chwilą wychodzące z orbit, zaszkliły się i człowiek runął na bruk, jakby dotknięcie Gariona było potężnym ciosem. Barak wjechał koniem między chłopca i leżącego mężczyznę. - O co tu chodzi? - zapytał drugiego z ludzi, który właśnie podbiegł zdyszany. - Jesteśmy z Mar Terrin - wyjaśnił tamten. - Brat Obor nie mógł dłużej znieść duchów. Polecono mi, by odprowadzić go do domu. Miał tam zostać, póki nie wróci do zdrowych zmysłów. Przyklęknął obok leżącego. - Nie musiałeś tak mocno go uderzać - rzucił oskarżycielsko. - Wcale go nie uderzyłem - bronił się Garion. - Dotknąłem tylko. On chyba zemdlał. - Musiałeś uderzyć. Spójrz tylko, jaki ma ślad na twarzy. Na czoło nieprzytomnego wystąpiła brzydka czerwona plama. - Garionie - odezwała się ciocia Pol. - Czy możesz zrobić dokładnie to, co ci powiem, nie zadając żadnych pytań? - Chyba tak - chłopiec kiwnął głową. - Zsiądź z konia. Podejdź do tego człowieka na ziemi i połóż mu dłoń na czole. Potem przeproś, że go uderzyłeś. - Jesteś pewna, Polgaro, że to bezpieczne? - upewnił się Barak. - Wszystko będzie dobrze. Rób, co powiedziałam, Garionie. Chłopiec z wahaniem zbliżył się do leżącego, wyciągnął rękę i przyłożył dłoń do brzydkiego sińca. - Przykro mi - oświadczył. - Mam nadzieję, że szybko wyzdrowiejesz. Fala energii popłynęła wzdłuż ramienia, tym razem zupełnie inna od poprzedniej. Szaleniec otworzył oczy i zamrugał. - Gdzie ja jestem? - zdziwił się. - Co się stało? Głos brzmiał całkiem normalnie, a siniec na czole zniknął. - Wszystko w porządku - uspokoił go Garion, sam nie wiedząc dlaczego. - Byłeś chory, ale już jest lepiej. - Chodź, Garionie - wtrąciła ciocia Pol. - Jego towarzysz może się teraz nim zająć. Chłopiec podszedł do swego wierzchowca. Myśli wirowały bezładnie. - Cud! - zawołał drugi mnich. - Raczej nie - zaprzeczyła ciocia Pol. - Uderzenie przywróciło zmysły twemu przyjacielowi, to wszystko. Takie rzeczy czasem się zdarzają. Jednak ona i pan Wilk wymienili znaczące spojrzenia, które całkiem wyraźnie mówiły, że stało się coś innego... coś niezwykłego. Odjechali, pozostawiając obu mnichów na środku ulicy. - Co się stało? - Durnik spoglądał ze zdumieniem. Pan Wilk wzruszył ramionami. - Polgara musiała wykorzystać Gariona - oświadczył. - Nie było czasu, żeby załatwić to w inny sposób. Durnik nie był przekonany. - Nie robimy tego często - wyjaśnił Wilk. - To trochę niewygodne, działać przez kogoś innego, jak przed chwilą. Czasem jednak nie ma wyboru. - Przecież Garion go uzdrowił - zaprotestował Durnik. - To musi pochodzić z tej samej ręki, która zadała cios, Durniku - powiedział ciocia Pol. - Nie zadawaj tylu pytań, proszę. Oschła świadomość w umyśle Gariona nie przyjęła tych wyjaśnień. Zapewniła, że nic, czego dokonał, nie przyszło z zewnątrz. Chłopiec w skupieniu studiował srebrzyste znamię na dłoni. Z jakiegoś powodu wydawało się inne niż zawsze. - Nie myśl o tym, skarbie - powiedziała cicho ciocia Pol, gdy opuścili wioskę i znowu ruszyli traktem. - Nie ma powodów do zmartwienia. Później ci wszystko wytłumaczę. A potem, wśród wrzasków ptaków witających wschód słońca, wyciągnęła rękę i stanowczo zacisnęła mu palce. Rozdział XIII Trzy dni zajęła im jazda przez las Vordue. Garion, pamiętając o groźbach arendzkiej puszczy, początkowo obawiał się trochę i nerwowo spoglądał w cień pod drzewami. Jednak gdy minął dzień i nie zdarzyło się nic niezwykłego, był znacznie spokojniejszy. Pan Wilk za to irytował się coraz bardziej. - Coś planują - mruczał. - Wolałbym, żeby już zaatakowali