To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pasy są w porządku, ładownice też, buty... Obcasy, czuby są zapiaszczone. Świnie! Będą po wszystkim orać wydmy, aż im się w dupach zagotuje! Stabsfeldwebel zbiera się do złożenia meldunku. Zbiera się fizycznie i psychicznie. Fizycznie, bo zamierza pokazać tym urzędasom z dywizji, co stary Himmel potrafi, psychicznie, bo gratka nieczęsta. Ale najpierw psychicznie. Nadszedł szczytowy moment jego dwudniowego wkładu w dzieło sprawiedliwości. Koronacja zwycięstwa prawdy nad złem. Prawda ogłasza swoje zwycięstwo fanfarami, on — szykiem. Szykiem nad szyki. — Kompania, baczność! Wszyscy będą podziwiać jego szyk. Pochmurny oberleutnant von Koehler, wygalowani panowie oficerowie z Sądu Wojennego, Abwehry, służby bezpieczeństwa, gestapo, żandarmerii .polowej, cała kompania. Stary wiarus cesarza Wilhelma im pokaże. Szef kompanii, stabsfeldwebel Himmel, zademonstruje Paradeschribt na mokrym piasku. Uwaga! Flaki z brzucha wciąga w pierś — raz! Tłusty zad wypina do tyłu — dwa! Zadziera głowę w górę — trzy! I przed siebie: Raz dwa, raz, dwa, po piachu, jak lokomotywa — brawo! Sapie, dudni, pochrapuje — herrlich! Podnosi nogi na wysokość jaj - wunderbar! Nogi jak słupy... Wyprostowane... Wydostaje się powyżej jaj... Jeszcze dwa kroki.. Jeszcze jeden... Staje. — Herr Oberleutnant, kompania gotowa do wykonania egzekucji! Trzęsie się z wysiłku. Część dzieła, przypadającą na niego, wykonał. Odstawił robotę według najlepszych wzorów pruskiej szkoły, teraz kolej na innych. Sztafetę przejmuje dowódca kompanii. Kamienna twarz, podkrążone oczy wbite w stabsfeldwebla. Robi w tył zwrot, wali dwadzieścia kroków przed siebie i z dłonią przy daszku hełmu przekazuje meldunek dowódcy batalionu. Można zaczynać. Przedstawienie zastraszenia wyliczone co do sekundy. Z perfekcją nad perfekcje. Godzina ósma zero trzy: W pole podkowy wjeżdża zakratowany samochód więzienny. Panowie oficerowie z sądu wojennego obserwują manewr. „Dobry kierowca. Duży fachman” — myśli szef sekcji Abwehry, major Rettmeyer, właściwy reżyser przedstawienia. Wóz zatacza wolno półkole i staje tyłem do wydm. Klawisze wyprowadzają z wozu człowieka. Jest nim były członek niemieckich sił zbrojnych, były grenadier pancerny Joseph Ślimak. — Przysięgam ci, Józku, wziąć na tych bydlakach srogi odwet! — szepce w szeregu przyjaciel Ślimaka, Emil Hradec. — Ten skurwysyn! — warczy grenadier pancerny Fritz Falkenstand, były kolega Ślimaka. Falkenstand nie widział zabijania człowieka. Magnetyczne słowo: zabić. Falkenstand widział ludzi już nieżywych. Kiedy zbombardowano jego miasto, widział gotowe fakty, techniki uśmiercania na żywo jeszcze nie widział. Jest podniecony. Jak reaguje człowiek, który za chwilę zamieni się w trupa? Technika uśmiercania a technika umierania? Obie techniki oglądać będzie naraz. Niebo się przejaśnia, morze pracuje spokojniej, zaczyna się dzień. „Dziś jest wasz wielki dzień — oznajmił szef kompanii grupie wybrańców. — Stajecie oko w oko z wrogiem, pamiętajcie!” Falkenatand pamięta. Stoi w pierwszym szeregu plutonu egzekucyjnego. Prawą dłonią przyciska do nogi karabin. Unteroffizier Kalkstein stoi obok niego. Falkenstand czuje jego ramię.. Ale co to? — potężne ramię unteroffiziera Kalksteina, który ochotniczo zgłosił się do plutonu egzekucyjnego, drży... Willy Schmidt, który stoi po jego lewej stronie, też drży. Falkenstand nie drży, dzieje się z nim coś innego. W tyle czaszki zaczyna się coś poruszać. Jakieś mrowienie, odczuwa to wyraźnie. Falkenstand mruży oczy, zaciska szczęki — nie może poszkapić sprawy przez takie coś, ale mrowienie nie ustępuje. Mózg obsiadły mu mrówki błyskawicznie się rozmnażające. Już włażą na oczy. Przegniłe krzaki wydmuchrzycy wymazują się w szare tło. Drewniany pal, wbity w ziemię naprzeciwko plutonu, rozpływa się w plamie wydm. Falkenstand nie widzi krzaków ani pala. Jeszcze przed wjazdem samochodu pal stał dwadzieścia metrów przed nim, teraz jest tam mgła. To przez to mrowienie. Już spłynęło kręgosłupem do odbytnicy i obsiadło krocze. Jezu drogi! Falkenstand pośladkami zaciska krocze, chce zmiażdżyć mrowienie, ale nic z tego. Mrowienie nie ustępuje. Falkenstand ratuje się, jak może. Ten skurwysyn, Ślimak! Pierdolony! Cholerny Ślimak! Ten parszywy Ślimak! Prowadzony do pala człowiek jest na pewno Ślimakiem, Falkenstand wierzy władzom na słowo. Dobrze spreparowanym na trupa, ale Ślimakiem. Odbytnica, jądra, członek swędzą mocniej. Falkenstand myśli o czymś innym. „Kolacja wigilijna była pierwszej klasy. Sledź z beczki, wino, dwie porcje kiełbasy, pół kostki margaryny...” Margaryny też zjadł dwie porcje. Założył się z kolegą o ćwiartkę margaryny, że zje śledzia z ośćmi, łbem — tak jak idzie do pospołu z piernikami miodowymi i margaryną. Teraz katastrofa. Nie może myśleć o kolacji, bo katastrofa. Przeskakuje myślami w inny świat. Truda, córka sąsiadów, była niczego sobie. Głupia jak but była. Gdyby nie matka wtedy, kiedy już dostał ją na strych, i te cholerne weki, na których Truda legła swoją tłustą dupą... Matka całe lato, od wiosny do jesieni siedziała w wekach, żeby zimą było co do żarcia..