To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Portal terminalu był równie stary jak reszta budynku. Jego brzegi zdobiło kiedyś złocenie, lecz z czasem wytarło się, zbladło i poszarzało. - Dzisiaj można spodziewać się ograniczeń komunikacji w Sieci - rzekł Tynar. - Ale Pacem powinno być dostępne. Minie chyba jakieś dwieście godzin, zanim ci barbarzyńcy... jakkolwiek się nazywają... tam dotrą. Renesansowi pozostało dwa razy mniej czasu. Wyciągnął rękę i chwycił mnie za nadgarstek. Poprzez ścięgna i skórę wyczuwałem jego napięcie i lekkie drżenie. - M. Severn... czy sądzi pan, że zniszczą moje zbiory? Czy spalą dziesięć tysięcy lat dorobku myśli ludzkiej? - Puścił mnie. Nie byłem pewien, czy chodzi mu o Intruzów, sabotażystów z Kościoła Chyżwara czy też buntowników. Wiedziałem, że Meina Gladstone i przywódcy Hegemonii są skłonni poświęcić światy leżące w zasięgu pierwszej fali uderzeniowej. - Nie - odpowiedziałem, wyciągając dłoń na pożeganie. - Nie sądzę, by dopuścili do zniszczenia tak cennych zbiorów. M. Ewdrad B. Tynar uśmiechnął się i zrobił krok do tyłu, jakby zakłopotany swym zachowaniem. Uścisnęliśmy sobie dłonie. - Powodzenia, M. Severn. Dokądkolwiek pan trafi. - Niech Bóg pana błogosławi, M. Tynar. Nigdy wcześniej nie używałem tych słów, toteż ich wypowiedzenie aż mnie poraziło. Spuściłem wzrok, sięgnąłem po kartę i wystukałem trzycyfrowy kod Pacem. Portal przeprosił informując, iż wybrane miejsce jest niedostępne. Widocznie dopiero po chwili odczytał, że ma do czynienia z kartą pełnego dostępu, i zamruczał głośniej. Skinąłem Tynarowi na pożegnanie i dałem krok do przodu, z niejasnym uczuciem, iż popełniam poważny błąd nie kierując się bezpośrednio na TC2 . Na Pacem panowała noc. Było tu znacznie ciemniej niż w mieście na Renesansie, a poza tym lało jak z cebra. Krople waliły z taką siłą, że chciało się jedynie schronić w jakimś ciepłym, przytulnym miejscu i przeczekać do rana. Portal znajdował się na wpół zadaszonym podwórcu, lecz i tak wrażenie niegościnności tego miejsca pozostało nie zmienione. Atmosfera na Pacem była dwukrotnie rzadsza od standardowej w Sieci i tylko jedna wyżyna okazała się możliwa do zasiedlenia. Już chciałem wycofać się widząc nieprzychylne warunki, gdy z cienia wyłonił się komandos Armii-morze ze strzelbą laserową gotową do strzału. Zażądał, bym się zidentyfikował. Pozwoliłem przeskanować moją kartę, a gdy odczytał zawarte tam informacje, tylko trzasnął obcasami. - Czy to Nowy Watykan? - zapytałem. - Tak jest. Pomimo ulewy dostrzegłem oświetloną kopułę. Wskazałem pobliską ścianę. - A to bazylika Świętego Piotra? - Tak jest. - Czy znajdę tam monsignora Edouarda? - Tak. Proszę przejść przez dziedziniec, do niskiego budynku na lewo od bazyliki. - Dziękuję, kapralu. Okręciłem się krótkim płaszczem, choć wiedziałem, że przy takim deszczu nie na wiele mi się przyda, i biegiem ruszyłem przed siebie. Mężczyzna - być może kapłan, choć nie miał na sobie sutanny ani koloratki - otworzył drzwi prowadzące na plebanię. Inny, siedzący za biurkiem, poinformował mnie, że monsignor Edouard mimo późnej godziny nie śpi jeszcze. Zapytał, czy jestem umówiony. Zgodnie z prawdą przyznałem, że nie, lecz pośpiesznie dodałem, iż zależy mi na spotkaniu z nim w bardzo ważnej sprawie. Mężczyzna za biurkiem uprzejmie, acz zdecydowanie zapytał, czego ona dotyczy. Moja karta uniwersalna nie zrobiła na nim żadnego wrażania. Wyjaśniłem, że chodzi o ojca Paula Dure i Lenara Hoyta. Skinął tylko głową, wyszeptał coś do mikroskopijnych rozmiarów mikrofonu przypiętego do kołnierza i poprowadził mnie przez hol plebanii. Stare archiwum M. Tynara w porównaniu z tym miejscem zdawało się pełnym przepychu pałacem. Korytarz, pozbawiony jakichkolwiek mebli, miał nierówne ściany, a drzwi wykonane z surowego drewna. Jedne z nich były otwarte i gdy mijaliśmy je, zajrzałem do pomieszczenia przypominającego bardziej więzienną celę niż sypialnię. Jej jedyne wyposażenie stanowiły: niska leżanka ze zgrzebnym kocem, drewniany klęcznik oraz prosty kredens ze stojącymi na nim miską i dzbankiem. Nie było tu okien, ścian medialnych, holorzutnika ani czytnika danych. Podejrzewałem, że nie ma nawet podłączeń interaktywnych. Z głębi budynku dotarły do mnie głosy, łączące się w gregoriański chór tak wspaniały i przypominający o dawnych czasach, że aż zjeżyły mi się włosy na karku. Minęliśmy stołówkę o wystroju równie prostym jak sypialnia, kuchnię, która byłaby bliższa sercu prawdziwego Johna Keatsa niż mnie. Zeszliśmy mocno wytartymi kamiennymi schodami, przemierzyliśmy kolejny słabo oświetlony korytarz i wspięliśmy się znacznie węższą klatką schodową. Przewodnik zatrzymał się, a ja wkroczyłem do najwspanialszych pomieszczeń, jakie kiedykolwiek dane mi było ujrzeć. Chociaż wiedziałem, że Kościół przeniósł i odtworzył bazylikę Świętego Piotra, łącznie z jego kośćmi spoczywającymi ponoć pod ołtarzem, jednak poczułem się tak, jakbym znów znalazł się w Rzymie, takim jaki ujrzałem po raz pierwszy w grudniu roku 1820. W Rzymie, w którym zamieszkałem, cierpiałem i wreszcie umarłem. Ogromne pomieszczenie pod względem architektonicznym było piękniejsze i elegantsze niż którakolwiek z wysokich na milę wież biurowych na Pierwszej Tau Ceti. Bazylika Świętego Piotra miała sześćset stóp długości, a jej poprzeczna nawa około sześćdziesięciu. Sklepienia, znajdujące się niemal czterysta stóp nad poziomem ołtarza, pokrywały freski samego Michała Anioła. Bogato zdobiony baldachim Beminiego, wsparty na spiralnych, bizantyjskich kolumnach, osłaniał główny ołtarz, tonując nieco dysproporcję budowli w zestawieniu z wymiarami ludzi