To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

– Przyjmij, Panie, duszę sługi Twego, jak mu tam było – rzekł Zurow nabożnym tonem. – Py-żow. – Erast Pietrowicz znowu czknął, ale dzięki rumowi już nie szczękał zębami. – Porfirij Martynowicz Pyżow. – I tak nie zapamiętam. – Ipolit niedbale wzruszył ramionami. – Niech go diabli wezmą. Nędzny był z niego człeczyna, od razu widać. Na bezbronnego z pistoletem – tfu! Erazm, przecież on chciał cię zabić! Tak przy okazji, uratowałem ci życie, wiesz o tym? – Wiem, wiem. Opowiadaj dalej. – No, dobrze. Dałem ci adres Amalii, a następnego dnia ogarnęła mnie chandra, i to taka, że Boże zmiłuj się. I piłem, i do dziewuch jeździłem, i w banczek przepuściłem z półsta tysięcy – nie pomogło. Spać nie mogę, jeść tak samo. Mogę tylko pić. Ciągle widzę, jak pieścisz Amalie i razem się ze mnie śmiejecie. Albo, co gorsza, w ogóle o mnie nie wspomnicie. Dziesięć dni się męczyłem, poczułem, że rozum mi może odebrać. Jeana, mojego lokaja, pamiętasz? Leży w szpitalu. Zebrało mu się na pouczenia, to nos biedakowi rozkwasiłem i złamałem dwa żebra. Wstyd, bracie Fandorin! Byłem jak w gorączce. Jedenastego dnia zrywam się, mówię: „Basta, zabiję oboje, a potem skończę i ze sobą. Gorzej niż dzisiaj na pewno nie będzie”. Jak jechałem przez Europę – zabij, zamorduj, nie pamiętam. Piłem jak wielbłąd karakumski. Kiedy przejeżdżałem przez Niemcy, wyrzuciłem z wagonu jakichś dwóch Prusaków. Zresztą, nie pamiętam, może mi się przywidziało. Oprzytomniałem dopiero w Londynie. I od razu do hotelu. Nie ma ani jej, ani ciebie. Sam hotel – dziura, Amalia nigdy by się w takim nie zatrzymała. Portier, bestia, ani w ząb po francusku, a ja po angielsku umiem tylko „botl of łyski” i „muw jor es”, jeden miczman13 mnie nauczył. Po naszemu znaczy: „Butelkę gorzałki, i to żywo”. Wypytuję tego angielskiego kurdupla, portiera, o miss Olsen, a on plecie po swojemu, głową kręci i pokazuje palcem gdzieś za siebie. Że niby wyjechała, a dokąd – nie wiadomo. No to ja o tobie: „Fandorin”, mówię, „Fandorin, muw jor es”. A on, tylko się nie obrażaj, całkiem już oczy wybałuszył. Widać twoje nazwisko po angielsku nie brzmi przyzwoicie. Krótko mówiąc, nie mogłem się z tym fagasem dogadać. Cóż było robić, zamieszkałem w tej norze. Porządek dnia miałem taki: rano do portiera, pytam: „Fandorin?”, ten się kłania, odpowiada: „Moning, ser”, niby że jeszcze nie przyjechał. Idę ulicą, do szynku, tam mam punkt obserwacyjny. Nuda, dokoła beznadziejne gęby, dobrze chociaż, że „botl of łyski” i „muw jor es” mi pomagają. Knajpiarz najpierw się gapił, a potem przywykł, witał mnie jak rodzonego brata. Odkąd się pojawiłem, lepiej mu szedł handel: ludzie przychodzili popatrzeć, jak szklankami wódkę golę. Ale podejść się boją, patrzą z daleka. Nauczyłem się nowych słów: „dżin” to jałowcówka, „ram” to rum, „brendy” – taki lichy koniaczek. Pewnie dostałbym białej gorączki na tym punkcie obserwacyjnym, ale czwartego dnia, chwała Allachowi, w końcu się zjawiłeś. Podjechałeś jak jaki frant, w lakierowanej karecie, z wąsami. Nawiasem mówiąc, źle, że zgoliłeś, z nimi wyglądałeś bardziej zawadiacko. Widzieliście, powiadam, kogucika, jak się puszy? Zaraz będziesz miał figę z makiem zamiast miss Olsen. Ale z tobą łajdak w hotelu zaśpiewał inaczej, nie to co ze mną, więc uznałem, że lepiej się schować; poczekam, dopóki nie wskażesz mi drogi, a potem – zobaczymy, jak karta pójdzie. Skradałem się za tobą po ulicach jak tajniak z policji. Tfu! Całkiem już mi się umysł zmącił. Widziałem, jak się umawiasz z dorożkarzem, więc się przygotowałem: wynająłem konia, owinąłem kopyta ręcznikami hotelowymi, żeby nie stukały. Czeczeńcy tak robią przed wypadem. No, mniejsza z tym, że hotelowymi, ważne, że jakimiś szmatami, rozumiesz? Erast Pietrowicz wspomniał pozaprzeszłą noc. Tak lękał się zgubić Morbida, że nawet nie przyszło mu do głowy się oglądać, a obserwacja była, jak się wydało, podwójna. – Kiedy wlazłeś do niej przez okno, to we mnie jakby wulkan zawrzał – ciągnął Ipolit swoją opowieść. – Rękę sobie pogryzłem do krwi. O, popatrz. – Podsunął Fandorinowi pod nos zgrabną, silną rękę; dokładnie między środkowym a wskazującym palcem widać było idealnie równy, półksiężycowaty ślad po ugryzieniu. – No, koniec, mówię sobie, za chwilę tutaj trzy dusze naraz polecą: jedna do nieba (to twoja), a dwie prosto do piekielnych czeluści... Czekałeś tam, nie wiedzieć dlaczego, przy oknie, potem nabrałeś czelności i wlazłeś. Czepiam się ostatniej nadziei: może cię wypędzi. Ona nie lubi takich napaści, sama przywykła komenderować. No więc czekam, a kolana mi się trzęsą. Nagle światło zgasło, słychać strzał i jej krzyk! Oj, myślę, zastrzelił ją Erazm, gorąca głowa. Doigrała się, doczekała! I tak mi nagle, bracie Fandorin, smętnie się zrobiło, jakbym zupełnie sam został na tym świecie i nie miał po co żyć... Wiedziałem, że marnie skończy, sam ją chciałem posłać do Bozi, ale mimo wszystko... Widziałeś mnie przecież, kiedy przebiegałeś obok? A ja stałem jak wryty, nawet do ciebie nie zawołałem. Stałem jak otumaniony... Potem zaczęło się coś dziwnego, a im dalej, tym dziwniej. Najpierw okazało się, że Amalia żyje, musiałeś widocznie spudłować w ciemnościach. Tak darła się i wymyślała służącym, aż się ściany trzęsły. Coś tam rozkazuje po angielsku, fagasi biegają po ogrodzie jak kot z pęcherzem. Ja – w krzaki, przyczaiłem się. W głowie zupełny galimatias. Czuję się jak w preferansie: wszyscy wistują, a ja ze swoimi blotkami siedzę jak głupi. Wolnego, myślę sobie, to się po Zurowie nie pokaże! Tam, w ogrodzie, mieli zabitą na głucho stróżówkę wielkości dwóch psich bud. Wyrwałem deskę, siedzę na czujce, dla mnie to nie nowina. Patrzę, co i jak, ślepia wytrzeszczam, uszu nadstawiam. Satyr śledzący Psyche. A u nich tam jaki rwetes! Istny sztab korpusu przed wizytą najjaśniejszego pana