To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Bi­senna z ran­nym, jak się oka­zało udem, nie był w sta­nie ich do­gonić. Za­nim upadł, dwa sta­lowe palce od­cięły dwie czarne głowy. Do­turlał się jesz­cze do kra­wę­dzi zbo­cza, pchnął za ucie­kają­cymi ka­mień więk­szy od sie­bie sa­mego, uru­cha­mia­jąc całą ka­mienną la­winę, i ru­nął na zie­mię. Pod po­wie­kami za­tań­czyła mu Anielica Śmierci, zawi­nięta w czer­wony we­lon. * * *Al Che­ger wy­dy­szał z sie­bie całe płuca. Do­cią­gnął Sen­dil­kelma do kępy po­krę­co­nych so­śnia­ków i runął na skałę, to­cząc z ust krwawą pianę. Sen­dil­kelm czuł, że unosi się nad zie­mią. Przy­szła do niego po­stać ko­bieca w czar­nej, osła­niają­cej twarz chu­ście. Bladą ręką po­woli pod­nio­sła za­słonę i uśmiech­nęła się słodko do niego. Ry­cerz nie mógł wy­do­być z palo­nych ogniem piersi ani słowa. Anielica przy­sia­dła obok wdzięcz­nie i po­chy­liła się nad jego głową jak matka nad cho­rym dzieckiem. Nie od­zy­wała się, pa­trzyła tylko nie­ru­chomo w ga­snące oczy wo­jow­nika.Po­czuł miłe mro­wie­nie po pra­wej stro­nie ciała. W gło­wie po­ja­wiły się dziwne myśli, „to wła­śnie czuje spa­lona zie­mia, gdy spad­nie pierwszy deszcz..., to czuje ryba, gdy miło­sierny ry­bak zwraca ją mo­rzu... to czuje jeleń, gdy strzała mu­śnie jego pierś i po­szy­buje dalej...”, a po­śród tych myśli wzmagał się czyjś krzyk. — Zjedz mnie! Zjedz mnie! Zjedz mnie!Sen­dil­kelm prze­su­wał rękę coraz niżej pra­wego boku, aż natra­fił na go­rącą wy­pu­kłość przy udzie. Spoj­rzał na roz­dzia­wione usta Anielicy i po­łknął ka­mienną łzę.Zasty­gła mię­dzy uśmie­chem i pła­czem twarz Anielicy od­da­lała się coraz bar­dziej...Al Che­ger ock­nął się i mocno przywarł do skały. Na­słu­chi­wał. Poza cich­ną­cym w od­dali gło­sem Kar­cena i szele­stem liści so­śnia­ków coraz wy­raź­niej sły­szał czy­jeś jęki. Spoj­rzał w dół i zo­ba­czył leżą­cego Sen­dil­kelma. Czym prę­dzej obe­rwał zwi­sa­jące przy jego rę­ka­wie rze­mienne wią­zadło, za­ci­snął nim krwa­wiący ki­kut nogi, po czym zdę­biał na wi­dok roz­ha­rata­nej piersi... * * *Bi­senna czuł w ustach pia­sek i krew. Uniósł głowę i po­woli usiadł. Wy­pluł kilka ka­my­ków i zę­bów. Obok, na sza­rej skale, le­żała, po­bły­sku­jąc me­ta­licz­nie, rę­ka­wica. Jej wę­żowe palce zwi­nęły się w kłębki. Do­okoła wszystko spry­skane było krwią.Dowlókł się do miej­sca, gdzie spo­dzie­wał się zna­leźć martwych Sen­dil­kelma i Ala. Zna­lazł tylko roz­cięte nosi­dła. Osu­nął się na zie­mię i po­now­nie ze­mdlał...Ock­nął się do­piero o za­cho­dzie słońca. Za­rzu­cił na twarz grzywę sfil­co­wa­nych lo­ków, zwią­za­nych w wę­zeł na karku, i za­krwawio­nymi pal­cami za­czął prze­bie­rać w za­my­kają­cych ich końce zło­tych kul­kach. Wreszcie zna­lazł wła­ściwą, ro­zer­wał ją na dwie czę­ści, wy­sypał na rękę szary pro­szek i zli­zał go z dłoni wraz z krwią, która zdą­żyła w niego wsiąknąć.Nar­ko­tyk za­dzia­łał od razu. Bi­senna sko­czył na nogi i prze­cią­gnął się jak po dłu­gim śnie. Upo­rząd­ko­wał nosi­dła, za­rzu­cił je na plecy, wró­cił po rę­ka­wicę i za­tknął ją za pas na pier­siach. Wśród skał wy­tropił ślady krwi i stóp wskazują­cych na Ala Che­gera. Jego ru­chy stały się szyb­kie i pre­cy­zyjne. Wie­dział, że nie może po­zwo­lić sobie na zbędne gesty. Nar­ko­tyk bę­dzie dzia­łał dwa ob­roty, może trzy. Po­tem... Le­piej nie my­śleć, co bę­dzie po­tem... Kamienna Łza [top] Lot w prze­strzeni czte­ro­wy­mia­ro­wej jest nie­ustającą roz­koszą. Je­żeli wiesz po­nadto, że twoje prze­strzenne odbi­cia lecą ra­zem z tobą i w każ­dej chwili mo­żesz je prze­nik­nąć, to prze­peł­nia­jąca cię roz­kosz jest bez­gra­niczna. Je­żeli taki lot nie jest sen­sem życia, to co nim jest? Czas otula cię swymi po­skrę­ca­nymi wstę­gami, roz­cią­gnięta do nie­skoń­czo­ności prze­strzeń wciąga cię w swe kręte ko­ryta­rze. Wi­dzisz sie­bie mknącego przed sobą, wi­dzisz sie­bie da­leko w tyle, jesz­cze na po­czątku drogi, wi­dzisz sie­bie w miej­scu, które nigdy nie było miej­scem. Twe odbi­cia pę­dzą w róż­nych kie­run­kach i zni­kają w nie­skoń­czo­nych od­dale­niach. Ale nie martwi cię to, wszystkie po­wrócą do cie­bie na końcu drogi. Nie­które z nich już do cie­bie gnają, by ko­lejny raz cię prze­nik­nąć lub w tobie pozo­stać na zaw­sze. I wi­dzisz ją. I zda­jesz sobie sprawę, że zaw­sze tu była. I wiesz, że znaj­dziesz ją, choćby zni­kała mi­liony razy. I wiesz, że to ta