To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Powziął decyzję! Ha! Powrót jego nie miał nic wspólnego z tą decyzją. Powrócił, bo wedle słów Katarzyny „śmierć na niego skinęła”. Gdy tak myślał, porucznik Réal uniósł kapelusza, by otrzeć mokre czoło. — Zdecydowałem się sam odegrać rolę gońca. Miał pan rację, Peyrol, że nie da się przekupić nikogo, rozumiem przez „nikogo” człowieka uczciwego, więc będzie pan musiał dostarczyć statek i resztę pozostawić mnie. Za dwa, trzy dni… Jest pan moralnie zobowiązany dać mi swój kuter. Peyrol nie odpowiedział. Myślał, że oto Réal, na którego śmierć skinęła, umrze w ten czy inny sposób, w jaki nie umiał powiedzieć, może od choroby lub z wyczerpania na angielskim hulku więziennym. Oficerowi temu on, stary Peyrol, nie mógł wierzyć. Czyż mógł, na przykład, opowiedzieć mu o swym jeńcu i o tym, jak z nim postąpił? Historia naprawdę nie do uwierzenia. Bo cóż mogło skłonić owego Anglika, by wysłał łódź do tej zatoczki, właśnie do tej, a nie innej. Peyrolowi samemu nie chciało się wierzyć w to, co się stało. I myślał: „Gdybym powiedział o tym porucznikom, uznałby mnie za starego łotra, który od Bóg wie jak dawna konspirował z Anglikami. Żadne zaklęcia nie przekonałyby go, że wyprawa angielska była dla mnie niespodzianką, że osłupiałem, jak gdybym zobaczył księżyc spadający mi wprost na głowę.” — Nie pojmuję — wybuchnął nie podnosząc jednak głosu — co pana tu ciągle sprowadzało! — Réal oparł się plecami o ścianę i skrzyżował ręce przybierając pozę, jaką zwykł był przybierać podczas leniwych pogawędek z Peyrolem. — Ennui*, Peyrol — rzekł matowym głosem. — Przeklęta nuda. Peyrol również, rzekłbyś, pociągnięty przykładem przybrał podobną postawę mówiąc: — Wygląda pan na człowieka, który z nikim się nie przyjaźni. — Racja, Peyrol, nie mam przyjaciół. — Co, ani jednego przyjaciela? Ani nawet przyjaciółki? Porucznik odchylił głowę wstecz, wspierając ją o mur, i nie odpowiedział. Peyrol wstał z ławki. — Och w takim razie nikt nie odczułby dotkliwie, gdyby pan na długie lata zniknął w angielskim hulku. Gdybym panu dał mój kuter, wyruszyłby pan, co? — Tak, gotów jestem wyruszyć, choćby zaraz. Peyrol roześmiał się głośno, zadzierając głowę do góry. Naraz przestał się śmiać i porucznik zauważył ze zdumieniem, że się chwieje jak od ciosu w pierś. Dając folgę swej gorzkiej wesołości korsarz zobaczył twarzyczkę Arletty w otwartym oknie pokoju porucznika. Siadł ciężko na ławce nie będąc w stanie powiedzieć słowa. Porucznik nie gapił się już w niebo z zadartą głową, lecz patrzył na niego uważnie. Peyrol schylił się nagle i zaczął wyciągać widły z ukrycia pod ławą. Potem wsparł się na nich z oczyma utkwionymi w Réala, który patrzył ku niemu z ławki z lekkim zdumieniem. Peyrol pytał siebie w duchu: „Czy mam go nadziać na widły, zanieść na brzeg i rzucić w morze?” Uczuł nagłą niemoc w ramionach i serce zaciążyło mu ołowiem, nie był w stanie się ruszyć jak tknięty paraliżem. Stężałe, bezsilne członki odmawiały mu posłuszeństwa… Niech Katarzyna troszczy się o swą bratanicę. Pewien był, że stara kobieta jest gdzieś w pobliżu. Porucznik przyglądał się Peyrolowi, który z zajęciem oglądał szpikulce wideł. Coś dziwnego działo się ze starym Peyrolem. — Hej, Peyrol! O co chodzi? — wyrwało się porucznikowi. — Właśnie patrzyłem — rzekł Peyrol. — Jeden ząb jest cokolwiek ułamany. Znalazłem te widły w bardzo niezwykłym miejscu. Porucznik w dalszym ciągu patrzył na niego z zaciekawieniem. — Wiem! Były pod ławką. — Hm — odpowiedział Peyrol, który w pewnej mierze zdołał już odzyskać panowanie nad sobą. — To widły Scevoli. — Czyżby? — powiedział porucznik, znów odchylając się w tył. Temat wydawał się porucznikowi wyczerpany. Peyrol jednakże nie ruszał się z miejsca. — Ma pan zawsze pogrzebową minę — zauważył raptem wibrującym, niskim głosem. — Ech, poruczniku, do kata, słyszałem, jak pan się śmiał parę razy, ale niech mnie diabli porwą, jeśli kiedy uśmiech postał na pańskiej twarzy. Musiał ktoś pana urzec w kołysce. Porucznik skoczył na równe nogi jak sprężyna. — Urzec? — powtórzył stojąc wyprężony. — W kołysce? Czyżby? Nie, nie sądzę, chyba znacznie później. Ze stężałą twarzą ruszył wprost na Peyrola jak ślepy. Zdziwiony jego zachowaniem korsarz zszedł mu z drogi i, wykręciwszy się na pięcie patrzył w ślad za nim. Porucznik, jakby wiedziony magnetyczną siłą, kroczył dalej w kierunku drzwi domu, a Peyrol z oczyma utkwionymi w plecach Réala pozwolił mu niemal dojść do nich i dopiero wówczas zawołał zagadkowo: — Słuchajcie, poruczniku! I, o dziwo, Réal zrobił pół obrotu wstecz, jak gdyby Peyrol położył mu rękę na ramieniu. — Ach, tak — odpowiedział również półgłosem. — O tej sprawie pogadamy jutro. Peyrol, podszedłszy doń blisko, odezwał się wibrującym szeptem, akcentując każde słowo: — Pogadamy? Nie! Jutro przystąpimy do wykonania planu. Czekałem pół nocy, by to panu powiedzieć. Porucznik Réal skinął głową, lecz twarz miał tak kamienną, że Peyrol nie wiedząc, czy został zrozumiany, dodał: — To nie przelewki. — W chwili gdy porucznik otwierał drzwi, Peyrol rzucił: — Jeszcze chwilkę — i znów porucznik odwrócił się ku niemu. — Michel śpi gdzieś na schodach. Zechce pan go obudzić i powiedzieć mu, że czekam tutaj. Spędzimy obaj resztę nocy na kutrze i skoro świt zaczniemy przygotowania do wypłynięcia na morze. Tak, poruczniku, w południe, za dwanaście godzin, będzie pan żegnał la belle France*. Porucznik Réal patrzył gdzieś w przestrzeń, poza głową Peyrola. Przy księżycu oczy jego zdawały się szklane, nieruchome jak oczy nieboszczyka. Zniknął w drzwiach domu. Peyrola doszedł z wewnątrz hałas, jakby ktoś zataczał się w korytarzu, i Michel wypadł na dwór na złamanie karku; potknąwszy się raz, drugi, stanął drapiąc się w głowę i rozglądając na wszystkie strony wśród księżycowej nocy. Nie widział Peyrola stojącego odeń o pięć stóp, wreszcie Peyrol zawołał: — Hej, obudźcie się! Michel! Michel! — Voil? nôtre maître. — Patrzcie, co znalazłem — powiedział Peyrol. — Weźcie to i zanieście na miejsce. Lecz Michel nie wyciągnął ręki po widły, które mu Peyrol podawał. — Co się z wami dzieje? — zapytał Peyrol. — Nic, nic! Tylko widziałem je po raz ostatni na ramieniu Scevoli. — Spojrzał na niebo. — Przed dobrą godziną. — A co on z nimi robił? — Szedł na gumno, by je odnieść na miejsce