To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ale właśnie wtedy, gdy już mieli to zrobić, kwiat zmienił się w głowę pięknej kobiety. Okazało się. że Karpad nieświadomie zabił istotę zmiennokształtną. Banda została usatysfakcjonowana i uznała Karpada swym hersztem. Lecz niesława tego uczynku podążała za nim aż do końca jego dni. W końcu żona wydała go na śmierć. Nienawidziła męża za to, że wygrał ją za pomocą haniebnego, jak uważała, podstępu. W odwecie za utratę ojca zabił ją własny syn, po czym osiadł w Dolinie Estin i nawet nieźle mu się wiodło, zanim utonął. Lecz każde kolejne pokolenie obciążone było podwójnym dziedzictwem: skłonnością do forteli i smutkiem. - Doprawdy, wyborna historyjka! Nie wiem, jak mogłam przeżyć tyle długich lat bez ciebie i takich opowieści! Czy chcesz, żebym zrobiła nacięcie na spodzie lilii? Dzięki temu będziesz mógł nadziać ją na swój miecz tak, jak zrobił to twój przodek. - To nie jest konieczne. - Jej serce, podobnie jak jej dłonie, musiało być twardsze niż kamień. Kiedy podała mu ukończony kwiat, znużony zmusił się do dodania: - Cieszę się, że moja historia ci się spodobała. Tak samo jak ta wspaniała ozdoba przypadła do gustu mnie. Nie musiał udawać zachwytu. To była sama esencja lilii. Kręcone szkarłatne płatki przyciągały wzrok do kielicha. Wypukła powierzchnia kwiatu zapraszała koniuszki palców do gładzenia. Tarna promieniała. - Są jeszcze lepsze sposoby sprawiania sobie nawzajem przyjemności - powiedziała nieśmiało. - Jak za chwilę przekonasz się na górze. Orel był zbyt wyczerpany, by poczuć lęk lub się opierać. Czy przyjęcie kwiatu czyniło go zależnym od Tarny? Lilia przez chwilę wydawała mu się zarówno cięższa, jak i piękniejsza. Weszli po pochyłych stopniach kręconych schodów wznoszących się pośrodku pawilonu. Dla Orela równie dobrze mogła to być droga na księżyc. W komnacie na pięterku stało łóżko zasłane złotą narzutą. Jednak Orel ledwo je zauważył, gdyż tym, co przykuło jego uwagę, były szkielety, niezwykle białe i starannie wypolerowane. A ponieważ Tarna nie zadała sobie trudu, by jakoś je upiększyć, całe to kościotrupie towarzystwo - ptaki i zwierzęta z Wielkiego Pustkowia, ludzie i półludzie - połyskiwało upiornie. Orel stał jak sparaliżowany pod spojrzeniami ich oczu z klejnotów. Ale Tarna nie zwróciła uwagi na jego przygnębienie. Zbyt była podekscytowana możliwością pokazania mu, jak sprytnie udało jej się połączyć kości złotym drutem. Mogła dzięki temu nadawać szkieletom takie pozycje, jakie tylko przyszły jej do głowy. Biegała po całej komnacie, tu zmieniając położenie skrzydeł, tam znów - ogona. W końcu odwróciła się twarzą do niego. - Nie powinieneś być zazdrosny. Twój szkielet jest lepszy od każdego z tych tutaj. Od chwili gdy cię zobaczyłam, chciałam cię dołączyć do swej kolekcji. Och, jakże pięknie byś wyglądał ze szmaragdami zamiast oczu i włosami z miedzi, gdy tylko twoje ciało by zniknęło. Ale kiedy poznałam cię bliżej, w mojej głowie narodził się o wiele ciekawszy plan. Pozwól, że zamienię cię w głaz i uczynię swym małżonkiem. Jej propozycja zbyt go zaszokowała, by był w stanie odpowiedzieć. Wpadła w rozdrażnienie. - Pamiętaj, jesteś już w połowie mój. Mogłabym, gdybym tylko chciała, wezwać do siebie twoje kości. - Zmiękła nagle i zmieniła ton na błagalny. - Przyjdź do mnie z własnej woli. Moja sól jest w twojej krwi. - I w moich łzach - odpowiedział. - Łzach, które uroniłbym nad tobą, gdy zabijałabyś mnie. Moje śmiertelne życie jest błahostką w porównaniu z twoim, lady Tarno, ale pozwól mi zakończyć je naturalną śmiercią. Nagle ogarnęło go znużenie. Głos mu się załamał. Zaczaj płakać. - Nie! - zawołała Tarna. Podniosła dłoń, by zetrzeć łzę sunącą po jego zniekształconym policzku, ale gdy tylko jej palec dotknął skóry, przeszył go straszliwy ból. Krzyknął i potykając się uciekł na dół. Kamienna lilia, którą upuścił, potoczyła się za nim jak ucięta głowa i roztrzaskała się na podłodze warsztatu. Ale Orel był już za drzwiami. Przebiegł przez bramę ogrodową i dopiero w połowie drogi do mostu obejrzał się, by sprawdzić, czy Tarna go nie ściga. Spostrzegł ją stojącą za ogrodzeniem, trzymającą szczątki cynobrowych płatków w bezwładnie opuszczonej dłoni. Biegł, przeskakując wyrwy w drodze i przewrócone kolumny, dopóki nie dotarł na drugi brzeg rzeki. Minął zwalony mur, piaszczysty dziedziniec, i upadł wyczerpany we wnętrzu zniszczonego gmachu. Leżał na podłodze, przez dłuższą chwilę nie mogąc złapać tchu. Kiedy jego oddech w końcu się uspokoił, spróbował usiąść. Przed oczami pojawiły mu się ciemne plamy i oparł głowę na kolanach, dopóki krew znów nie zaczęła krążyć. Wyciągnął ostrożnie nogi i spróbował uspokoić myśli. Odwrócił się szybko, by upewnić się, czy Tarna nie szła za nim. Przypomniał sobie, jak stała w bramie, rzucając długi cień. Jeśli to, co mówiła wcześniej - że nie opuszcza swego ogrodu - było prawdą, może wyschnięta rzeka stanowiła mistyczną barierę. Ale jaka siła mogła ją powstrzymać od przejścia z lewego na prawy brzeg? Orel dotknął swej pokiereszowanej twarzy. Pieszczotliwe dotknięcie Tarny pozostawiło na jego lewym policzku trzy twarde jak kamień guzy, zupełnie jakby w jego skórze zostały umieszczone kamyki. Nie odczuwał już bólu, ale odrętwienie