To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Szczegółowe polecenia, jakie wydał mu Tęcza - po odebraniu przesyłki Piszczyk miał między innymi odbyć trzygodzinny spacer wokół portu - wzmogłyby czujność nawet początkującego ulicznika, utwierdzając go w przekonaniu, że wyznaczono mu rolę kozła ofiarnego. Ale w głowie Eugene'a takie podejrzenia nigdy by się nie zalęgły, dlatego Raynee wybrał właśnie jego. Z drugiej strony, gdyby się nawet zalęgły i gdyby Bylighter zrozumiał, w co go wpakowano, nie miałoby to najmniejszego znaczenia. Wierny naukom swego mentora, Jimmy'ego Pilgrima, Lafayette Raynee zawsze pamiętał, by nagradzać swych podwładnych najbardziej motywującymi nagrodami. Dobrze wiedząc, że Piszczyk ma trudności z kobietami, w instrukcjach dotyczących drugiej fazy operacji zawarł polecenie, które dopingowało Bylightera o wiele bardziej niż najwyrazistszy z jego ociekających seksem snów. I ponieważ w rozmarzonej i raczej pustawej głowie Piszczyka nieustannie podrygiwała owa nęcąca i jakże erotyczna marchewka, mógł w całej rozciągłości wypełnić rozkazy Rayneego. Zgodnie z nimi, punktualnie o ósmej rano wszedł do gmachu poczty w centrum San Diego, nie pomyliwszy kombinacji cyfr otworzył skrytkę, wyjął z niej małą paczuszkę owiniętą w brązowy papier i włożył ją do kieszeni marynarki. Potem, z błogą nieświadomością faktu, że każdy jego krok jest śledzony przez grupę bardzo niebezpiecznych ludzi, ruszył na trzygodzinny obchód portu. Kiedy Eugene Bylighter kończył nakazany przez Rayneego spacer, Karen Mueller i Sandy Mudd siedziały w saloniku wynajętego mieszkania przy Chula Vista, wbijając wzrok w milczący telefon. W przeciwieństwie do domu Rayneego w pobliskim Del Mar - willa kosztowała Tęczę czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, miała sześć przestronnych sypialń, wpuszczoną wannę i olbrzymie panoramiczne okna wychodzące na Ocean Spokojny - mieszkanko, które agentka Mueller wynajmowała za trzysta czterdzieści pięć dolarów miesięcznie w przemysłowej dzielnicy miasta, miało jedną maleńką sypialnię, ciasną łazienkę z poobijaną wanną i okna wychodzące na bardzo nieapetyczną alejkę, zawaloną pojemnikami na śmiecie. - Przestańmy się wreszcie oszukiwać - mruknęła Sandy, przerywając ponurą ciszę. - Szczeniak wystawił cię do wiatru. Powiedział, że zadzwoni przed dwunastą, a jest już wpół do pierwszej. Czeka nas pięć godzin jazdy, a przedtem muszę jeszcze wpaść do sklepu i odebrać narty. Dlatego... - ...zawitamy tam z pustymi rękami - burknęła posępnie Karen. - Jak dwie zabawowe obozowiczki. Niczego innego nie oczekują. - Zerknęła na koleżankę, szukając potwierdzenia swych słów. Sandy wzruszyła ramionami. - Karen, nic na to nie poradzimy - tłumaczyła rozsądnie. - Tak się po prostu dzisiaj w to gra. Zaczynamy od drugiej klasy. Może przebijemy się do pierwszej, a może nie. Dużo zależy od szczęścia. Dzisiaj szczęścia nie miałyśmy. To wszystko. Sandy była kobietą tylko pozornie niefrasobliwą. Wychowywała się z czterema braćmi i wiedziała, że w dyskusjach na temat równości płci należy trzymać język za zębami. Już w dzieciństwie życie nauczyło ją, że demonstrowanie potęgi rozumu oraz siły mięśni jest o wiele skuteczniejsze niż wszelkie dywagacje. I nigdy nie miała żadnych wątpliwości co do tego, że jest mężczyznom równa. Zawsze wierzyła - mimo licznych urazów psychicznych, a czasami i fizycznych - że jest w stanie stawić czoło swoim braciom tudzież ich wszystkim kumplom. Rzecz sprowadzała się tylko do znalezienia sposobu na udowodnienie swoich racji. Sandy uczyła się bolesną metodą prób i błędów, a pola przyszłych walk - jazda na nartach, żeglarstwo, tenis i, oczywiście, jej ukochane krótkofalarstwo - dobierała z umięjętnościami planistycznymi i przenikliwością godną wojskowego stratega. Rezultat przeszedł jej najśmielsze oczekiwania. Od chwili, kiedy bracia Sandy po raz ostatni spojrzeli na siostrę z wyższością, minęło dużo, ale to bardzo dużo czasu. Z drugiej strony - myślała - we współzawodnictwie z braćmi, z chłopakami czy pracownikami agencji nie musiała zawracać sobie głowy dodatkową przeszkodą w postaci atrakcyjnego wyglądu zewnętrznego. A przynajmniej nie do tego stopnia jak jej uderzająco piękna przyjaciółka z czasów akademickich, rudowłosa, zielonooka koleżanka z grupy specjalnej - przyznała Sandy z odrobiną zazdrości. Co wcale nie znaczy, że Sandy Mudd była brzydka. Prawdę powiedziawszy, była nawet względnie atrakcyjna, tyle tylko że trafił się jej ojciec z nader szczególnym poczuciem humoru, jeśli chodzi o dobór imion, jakimi obdarzał swoje dzieci, ojciec, którego o wiele bardziej interesował sport, elektronika i - ostatnio - programowanie komputerowe niż dobór odpowiednich ubrań czy makijaż córki. Mudd i Mueller nieuchronnie ze sobą porównywano - od pierwszych dni w Krajowym Instytucie Szkoleniowym Agencji do Spraw Zwalczania Handlu Narkotykami łączyła je płeć oraz alfabet - co zaowocowało opisami w rodzaju: "tryskająca krzepą" i "promieniująca seksapilem". Tak więc Mudd tryskała, a Mueller promieniowała. Ale wdzięki, jakimi natura obdarzyła Karen, nic jej nie pomogły i przed osiągnięciem najbliższego z wytkniętych sobie celów, to znaczy zajęciem miejsca w pierwszej dziesiątce absolwentów instytutu, dziewczyna wkuwała po szesnaście godzin na dobę jak inni. - Nie po to wypruwałam z siebie flaki, żeby teraz wylądować w drugiej klasie, jak pierwsza lepsza siusiumajtka - odrzekła Karen. - Poza tym, jeśli nie wychodzi mi z takim młodocianym zboczeńcem jak Piszczyk, jeśli potrzebuję szczęścia, żeby wyciągnąć go na głupi lunch, to lepiej od razu zbastować i zająć się Sanjo. Ten się przynajmniej nie spóźni. - A propos... - wtrąciła Sandy unosząc pytająco brwi. - Powiedziałam Freddy'emu, że jeśli jeszcze raz spróbuje dotknąć choćby jednego guzika czy zatrzasku, to poderżnę mu gardło od ucha do ucha - odrzekła Karen z mimowolnym uśmiechem. - Czy ja wiem... - Sandy pokręciła głową z udawanym smutkiem. - Służba służbą, ale milutkie ciałko to on ma.Poza tym... - W jej oczach rozbłysły iskierki zakamuflowanego rozbawienia i ciekawości. - Poza tym nie powiesz chyba, że kiedy tak z sobą tańczycie, to cię nic a nic nie bierze, co? - Hmmmm... Może trochę - przyznała Karen. Uśmiechnęła się figlarnie, ukazując głębokie dołeczki w policzkach, i wzruszyła ramionami. - Ale do niczego się nie przymierzam. Nie, Freddy jest trochę za gładki jak na mój gust. Napala się przy mnie, rajcuje, a wtedy wysyłam go do jakiegoś baru, żeby coś sobie podłapał. Sandy zachichotała. - Na przykład drobnego syfa. - Mam nadzieję, że przez materiał niczego mi nie sprezentuje. - Więc zamierza przyjechać jutro po południu, tak? Nie mogę się już doczekać. Chcę zobaczyć, jak sobie poradzi z tą swoją fryzurą, kiedy będzie jeździł na nartach. - Założę się, że przed południem nie wylezie z wyra - mruknęła Karen i znowu spochmurniała. - A propos. - Spojrzała na zegarek