To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- A! Kapitanie von Wehlen - mówił drugi kapitan von Zaklika - niewesoło tu u was na tych starych gruzowiskach mniszych. Gdybym był wiedział, że tu na tej skale takie pustkowie, taka nuda... Henryk wszakże nie zdawał się wcale znudzony. - A! Mój panie - rzekł - kto się chce bawić, temu się do Stolpen nie ma co wybierać, ale spokojnie patrzeć na piękną naturę i żyć sobie cicho... bardzo można. Cosel słuchała, oczy odwróciła, aby nie dać poznać, że ją rozmowa obchodzi, ale serce jej uderzyło mocno. - Kapitanie Wehlen - rzekł Zaklika - jeśli to nie jest grzechem, toćbyście mnie jako nowego przybysza powinni hrabinie przedstawić. - Z całego serca! - zawołał Wehlen, któremu pretekst ten zbliżenia się do pani Cosel był bardzo pożądany. Oba razem podstąpili pod murek ogródka, znajdującego się znacznie wyżej niż podwórze, na którym stali. Kapitan Wehlen pozdrowił hrabinę. - Pozwoli pani przybyłego tu kolegę sobie przedstawić, kapitana von Zaklika. Cosel zwróciła się niby obojętnie, lekkim skierowaniem głowy pozdrawiając zaledwie przybyłego, który stał zbladły, wzruszony, wpatrując się w to drogie, piękne oblicze, promieniejące jeszcze tym samym wdziękiem, jakim mu niegdyś zajaśniało z między lip Laubegastu. hrabina nie odezwała się ani słowa zrazu. - Jesteście tu gościem? - spytała pod długiej chwili milczenia, zniżając się do kwiatków. - Ale zdaje się, że nim pozostanę czas dłuższy, bom tu na służbie, a niełatwo się znajdzie, kto by tu chciał zastąpić towarzysza. - O, to pewna! Okropniejszego więzienia nad to nikt wymyślić nie mógł! - zawołała hrabina. - W lochu ciemnym nie widzi się świata i zapomina o nim, tu cały dzień szeroki widnokrąg przed oczyma, ptaki, góry, lasy, drzewa, życie, a między nim a mną mur nieprzebity! Wojskowi stali niemi. - Cóżeście wy zgrzeszyli, że was tu posłano? - dodała. Zaklika umilkł. - Los chciał - rzekł - jam już niemłody, nigdzie mi nie jest weselej. Skłonili się i odeszli. Wehlen, porwawszy pod rękę Zaklikę, poprowadził go żywo w trzecie podwórze zamkowe, gdzie zajmował parę izdebek obok stryja, i towarzyszowi też postarał się blisko dać przytułek. - Kapitanie Zakliko! - zawołał. - Wy pewnie widzieliście po raz pierwszy w życiu reichshrabinę Cosel57?! Cóż powiecie na tę królewską piękność? Nie jestże to kobieta tronu warta, co strącona z jego stopni, jeszcze ma taki majestat na sobie? Co to za piękność! Co za gwiaździsta twarz! Mówił to z takim zapałem, czerwieniejąc, iż od razu wydał się ze swą tajemnicą, z którą może i ukrywać się nie myślał. Spojrzał na Zaklikę, ten stał zamyślony, oparłszy się o stół. - Kapitanie Wehlen - rzekł krótko - nie dziwuję ci się nic wcale, lecz z twoich wyrazów, z twego zapału mógłby kto cię posądzić, żeś się zakochał. Wehlen uderzył się w piesi. - Obaśmy żołnierze - zawołał - i uczciwi ludzie, na co się mam zapierać?! Straciłem głowę, patrząc na nią! Ani się wstydzę. Takich kobiet dwóch na świecie nie ma. - Ale na cóż się to wam zdało? - uśmiechnął się Zaklika smętnie. - Kobieta, co była królową, oczu już na nikogo nie zwróci. Tyle nieszczęść wysuszyło w niej serce, a w ostatku niewolnicą jest na wieki. - A! Na wieki! - przerwał Wehlen. - Cóż jest wiecznego na ziemi? Ona jeszcze, tak mi się wydaje, i jest młodą! Zaklika się uśmiechnął. - A i wy mnie wydajecie się młodzi! - dodał. Kapitan Wehlen zawstydził się, podał rękę nowemu towarzyszowi z dobrodusznym uśmiechem i szepnął: - W istocie, macie słuszność, ja nim jestem, młodym, dziecinnym! To prawda, lecz oprzeć się urokowi tego wejrzenia nie jest w stanie żaden człowiek. Widzieliście mojego stryja, jego siwe wąsy, pomarszczoną twarz i zgasłe oczy. Cóż powiecie? Patrzy na nią z daleka tak, jakby się grzał na słońcu, i wzdycha, odchodząc do swej izdebki, dopóki przy warcabach nie zapomni o bogini. Żołnierze godzinami patrzą się na nią jak na obraz, a cóż mówić o dwudziestoletnim jak ja wartogłowie. Wehlen ze swoim uwielbieniem dla Cosel był zarazem pomocą Zaklice i zawadą. Tegoż dnia poszli razem obejrzeć zamek. A było w nim istotnie co oglądać w siedmiowierzchniej wieży58, w podziemnych galeriach i gankach. Zaklika, wszystko do jednego odnosząc celu, starał się już obmyślać środki ucieczki. I nie było pono innego nad wyjście podziemiami z wieży o siedmiu wierzchach do kapitulnej59, a z kapitulnej do kaplicy60, od której zapomniany korytarzyk wiódł niewygodną, ciasną szyją na zewnątrz, w stronę miasta. Zaklika udawał, że go te gotyckie, starożytne szczątki wielce zajmują, aby się obeznać z nimi. Cały plan już snuł mu się po głowie. Hrabina nocą, przebrana po męsku, mogła znijść ze wschodów i przemknąć się na wewnętrzne podwórze. Tu nie chodziły straże, można było łatwo w cieniu nocy i murów dostać się do drzwiczek podziemia. W miasteczku nietrudno było o parę koni, a granica cesarska pod bokiem. Myśli te zwijały mu się po głowie, a Wehlen milczenie jego brał w innym wcale znaczeniu