To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

.. - Myślałeś? Mądrze wymyśliłeś... Masz tu dwadzieścia koron. - Ach, panie frajter... - Stul pysk! Trzymaj forsę. Teraz słuchaj, co ci mówię: odprowadzi cię jeden na stację towarową, żeby cię po drodze znowu nie capnęli, i wsadzi na bremzę pociągu towarowego do Koszyc. Tam się od razu melduj komendantowi Soldatenheirnu i gadaj, żeś zgubił dokumenty. Posiedzisz sobie kilka dni, dopóki ci rodzina nie przyśle forsy, i będziesz mógł dalej kombinować. Łazik był oszołomiony takim obrotem koła fortuny. - Prowadź go, Ivanović! I wsadź go sam do pociągu, bo gotów jeszcze i nam kaszy narobić. Nieraz zdarzało się, że wyrabiał fałszywe dokumenty emisariuszom polskich organizacji niepodległościowych, czeskim legionarzom i innym tajemniczym pasażerom, którzy, tropieni w pociągach przez żandarmerię, wysiadali po drugiej stronie peronu i bezradnie rozglądali się dokoła. Prawie wszyscy żołnierze w kompanii mieli do czynienia z różnymi komitetami narodowymi, z którymi byli w kontakcie, i sienniki niejeden raz wypchane były paczkami nielegalnej literatury i korespondencją. Kania nie żałował pieniędzy, gdyż nie przywiązywał do nich wielkiej wagi; ściągając sumiennie haracz nałożony przez siebie na wszystkie spelunki i podejrzane lokale, którym groziło zamkniecie za różne przewinienia, te same pieniądze obracał na wspieranie różnych ludzi, którym mógł w ten sposób uratować życie. Pozostali członkowie patrolu partycypowali w tych dochodach i w każdym wypadku, kiedy mieli na uwadze jakiegoś współplemieńca, otrzymywali od niego odpowiednią kwotę, a Lücker, pisarz z komendy dworca, robił majątek sprzedając blankiety dokumentów podróży. Kania był jego głównym odbiorcą i obaj do spółki nabroili zdrowo; niejeden raz, pod okiem żandarmerii i policji politycznej, ułatwiali podróż wysłannikowi zakonspirowanej organizacj i niepodległościowej. INSPEKCJA Z początkiem sierpnia kapitan Ziwancić otrzymał kilka dni urlopu i wyjechał do Pesztu. Obowiązki dowódcy kompanii pełnił dinstfirender pod nadzorem lejtnanta z kadry taborów, stacjonującej w garnizonie. Oficer ten, powołany do służby z rezerwy, obowiązki swoje spełniał w ten sposób, że przyjechawszy rano na koniu szedł najpierw do stajni i pytał o konie kompanijne. Skontrolował stajnie i szedł do kancelarii, gdzie podpisywał raporty, pytał dinstfirendera, czy wszystko w porządku, i utrzymawszy twierdzącą odpowiedź wracał do miasta. Był to jeden z tych przeciętnych zjadaczy kartofli, którzy, powołani do służby w ostatnim roku wojny, robili wszystko, co mogli, aby swoim przełożonym obrzydzić życie absolutnym niezrozumieniem obowiązków, jakie na nich nałożono, i obejmowali służbę mając w walizce kolekcję fajek, ranne pantofle i szlafrok. W mundurze czuli się jak aresztanci w swoich pasiakach. Brali gaże i wyczekiwali końca wojny z nie dającą się wypowiedzieć tęsknotą, a siedząc w kraju korespondencyjnie prowadzili swoje przedsiębiorstwa i robili interesy jak przedtem. Każda czynność służbowa wydawała się im niepotrzebnym utrudnianiem i tak już ciężkiego żywota. Czwartego dnia po odjeździe kapitana w kancelarii zadźwięczał dzwonek telefonu. - Kompanieschreiber, Infanterist Haber, meldet sich gehorsamst (Pisarz kompanijny, strzelec Haber, melduje się najposłuszniej.). Dzwonił jego przyjaciel, Żyd galicyjski, z komendy garnizonu. - Za kilka minut będzie u was na inspekcji generał-major von Grabenau du Custozza. Wyrywaj, żeby po tobie śladu nie było! Zamknij się w wychodku albo... macie strych w kompanii? Schowaj się tam i zamknij drzwi na haczyk. - Dlaczego? Połknie mnie? Co ja mu złego zrobiłem? - Od kiedy jesteś taki odważny? Jak ja ci mówię, żebyś wyrywał, to nie pytaj. Takiego bydlaka jeszcze w naszym garnizonie nie było. Kiedy się komendant dowiedział, że przyjechał, zachorował i położył się do łóżka. Wszyscy dowódcy pochorowali się albo pochowali. Co się tu wyrabiało, ludzkie pojęcie przechodzi!... Izydor, wyrywaj, serwus! Haber położył słuchawkę, powstał od stołu i chwycił czapkę. Najpierw pobiegł w kierunku stacji odżywczej, aby zawołać dinstfirendera, ale w połowie rozmyślił się i wpadł do kompanii. - Kania, za kilka minut będzie na inspekcji generał-major von... von... Cholera... zapomniałem, jak się nazywa... Jakaś świnia pierwszej klasy. - Dinstfirender jest? - Żłopie wino w Verköstigungstelle. - Niech cię Bóg broni, żebyś go miał zawołać. Sam wyrywaj gdzie bądź. Ucieszy się generał, kiedy w kancelarii nikogo nie zastanie. - Żebym ja tylko potem nie miał jakiegoś klajstru... - Nie bój się, mogłeś akurat wtedy być w mieście służbowo, nie? Wyrywaj. Haber usłuchał tej rady, przelazł przez druty otaczające zabudowania kompanii i położył się w rowie zwrócony twarzą do koszar. Kania tłumiąc zdenerwowanie, udał się na korytarz, w którym siedział kapral Schönfeld, jeden z najmniej lubianych podoficerów, i zeszywał sobie trzewik. - Oddałby pan but do naprawy do warsztatów - doradził uprzejmie - prędzej to panu zrobią i lepiej. Kapral oderwał oczy od trzewika i nieufnie spojrzał na frajtra. - Nie mam kogo posłać. - Właśnie idę do warsztatów, mogę po drodze odnieść. Schönfeld nie wiedział, czemu ma przypisać wyjątkową uprzejmość frajtra, lecz po krótkim wahaniu zgodził się. - Tylko niech dobrze nasmolą dratwę. Kania pozostawił kaprala w jednym trzewiku i wrócił na salę. - Slavik, zanieś ten trzewik Schönfelda do warsztatów i powiedz, żeby go przetrzymali do wieczora. Słuchaj, co ci mówię: zaraz będzie inspekcja. - Kto? - Jakaś małpa generalska. Starajcie się, żeby był zadowolony z inspekcji, rozumiesz? Idę teraz do papugi. Wyszedł z budynku koszarowego i szybko zmierzał w kierunku kwatery oberlejtnanta von Nogaya. Z rowu doszedł go gwizd. Przystanął. - Jedzie auto - zameldował wychylając głowę z rowu Haber. - Dobra. Baldini prędko zdjął klatkę z haka i wręczył ją Kani. - A ty, bracie, staraj mu się wleźć pod nos, kiedy ci dam znak, capisco? - Zrobi się - odpowiedział Włoch i oczy mu błysnęły - zapłacę ja mu za to bicie