To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— To młodsza córka, prawda? — spytał Poirot. — Tak, to Marilyn, a synek ma na imię Gary. No chodź tu, Gary. Pokaż, że umiesz się zachować. Przywitaj się z panem. Gary ruszył do odwrotu. — Taki nieśmiały — westchnęła matka. — Bardzo pan uprzejmy, jasne, sir — zachrypiał Tucker — że pan przyszedł zapytać o Marlenę. Och, to była straszna rzecz, jasne. — Właśnie byłem u pani Folliat. Ona, zdaje się, również bardzo to przeżyła. — Od dawna jej się nie układa — powiedziała Tuckerowa. — Jest już starsza, to był dla niej szok. Zbrodnia na jej włościach. Poirot po raz kolejny zwrócił uwagę, że o Nasse House wciąż powszechnie mówi się jak o własności pani Folliat. — Ona czuje się przez to trochę odpowiedzialna — dodał Tucker. — Nie żeby miała z tym coś wspólnego, ale… — Kto zaproponował, żeby Marlenę zagrała rolę ofiary? — spytał Poirot. — Ta pani z Londynu, co pisze książki — odpowiedziała z miejsca Tuckerowa. — Ale przecież to obca osoba. W ogóle nie znała Marleny. — Pani Masterton naganiała dziewczynki. I to pewnie pani Masterton namówiła Marlenę. Ale chciałam powiedzieć, że córce bardzo się to podobało. I znowu Poirot miał wrażenie, że wyrasta przed nim ślepa ściana. Ale teraz wiedział, co czuła pani Oliver, kiedy wzywała go przed festynem. Ktoś działał z ukrycia, niewidoczny, a do realizacji swoich zamierzeń popychał konkretne osoby. Panią Oliver, panią Masterton. To były jego marionetki. — Zastanawiałem się, pani Tucker, czy Marlene znała wcześniej tego… e… maniaka seksualnego. — Ona nie mogła znać nikogo takiego — zapewniła z przekonaniem Tuckerowa. — Ale, co właśnie zauważył pani mąż, tych zboczeńców bardzo trudno rozpoznać. Wyglądają jak ja albo jak pan Tucker. Ktoś mógł rozmawiać z Marleną na festynie albo wcześniej. W sposób na pozór zupełnie niewinny. Może dał jej prezent, jakiś drobiazg. — Och nie, sir, nic w tym rodzaju. Marlene nie przyjęłaby prezentu od obcego. Ja jej tak nie wychowałam. — Ale ona mogła nie widzieć w tym nic złego — uporczywie drążył kwestię Poirot. — Na przykład jakaś sympatyczna dama coś jej wręczyła. — Ktoś taki jak młoda pani Legge z domku Mili Cottage? — Właśnie. Ktoś taki. — Raz dała Marlenie szminkę. Strasznie się wściekłam. „Nie będziesz sobie tym mazać gęby” — krzyknęłam. „Pomyśl tylko, co powie ojciec”. A ona na to, bezczelna, że to od tej damy z domku Lawdera. Jakbym miała ją za to pochwalić, tak powiedziała. A ja jej na to, żeby nie słuchała tych londyńskich damulek. „One mogą sobie malować usta, czernić rzęsy i wszystko inne, a ty jesteś porządną dziewczyną i póki nie będziesz starsza, musi ci wystarczyć mydło i woda”. — Ale przypuszczam, że ona miała inne zdanie —uśmiechnął się Poirot. Tłusta Marilyn zachichotała z nagła. Poirot zerknął na nią z zainteresowaniem. — Czy pani Legge dała Marlenie coś jeszcze? — Zdaje się jakąś chustkę perkalikową, która nie była jej już potrzebna. Bardzo jaskrawą, ale w lichym gatunku. Ja od razu widzę, jaki jest gatunek. Jeszcze jako dziewczyna pracowałam w Nasse House. Wtedy to damy nosiły rzeczy w przyzwoitym gatunku. Nie było tych pstrokatych kolorów, nylonów, sztucznych rzeczy, był prawdziwy, porządny jedwab. Niektóre suknie z tafty to same stały. — Dziewczyny lubią się stroić — wtrącił się Tucker z pobłażaniem. — Nie mam nic przeciw jaskrawym kolorom, ale to mazanie po twarzy szminką… — Byłam dla niej trochę surowa — oczy Tuckerowej zwilgotniały nagle — a ona odeszła od nas w taki straszny sposób. Teraz żałuję, że tak na nią nakrzyczałam. Ach, nic tylko kłopoty i pogrzeby ostatnio. Mówią, że nieszczęścia chodzą parami i to jest prawda. — Mieli państwo jeszcze inną śmierć w rodzinie? —spytał delikatnie Poirot. — Żony ojciec — wyjaśnił Tucker. — Wracał swoją łódką spod „Trzech Psów” późnym wieczorem. Musiał się potknąć wysiadając na przystani i wpadł do rzeki. Jasne, że w swoim wieku powinien siedzieć w domu. Ale staremu nie przetłumaczysz. Stale szwendał się po tej przystani. — Ojciec zawsze lubił zajmować się łodziami — dodała Tuckerowa. — Kiedyś, dawno, pan Folliat dał mu swoje łodzie pod opiekę, och, ile to już lat temu. Śmierć ojca to co innego. Był już dobrze po dziewięćdziesiątce. Zawsze opowiadał jakieś głupoty, czasem aż człowieka rozzłościł. Na niego był już czas. Ale oczywiście musieliśmy zrobić mu pogrzeb jak się należy. Były więc dwa pogrzeby, jeden po drugim, na to poszło dużo pieniędzy. Puszczając te uwagi natury finansowej mimo uszu, Poirot przywołał z pamięci wyblakły obraz. — Staruszek na przystani? Przypominam sobie, że rozmawiałem z nim. Jak się nazywał? — Merdell, sir. To moje panieńskie nazwisko. — Pani ojciec, jeżeli dobrze pamiętam, był głównym ogrodnikiem w Nasse? — Nie, to mój najstarszy brat. Jestem najmłodsza z całej rodziny, było nas jedenaścioro. Merdellowie trzymali się w Nasse przez długie lata, ale już się rozproszyli. Ojciec był ostatni. — Zawsze będzie Folliat w Nasse House — zamruczał cicho Poirot. — Słucham, sir? — Powtarzam, co ojciec pani powiedział mi na przystani. — Ach, różne on głupstwa wygadywał. Ile to razy musiałam go na gwałt uciszać. — A więc Marlene była wnuczką Merdella. Tak, zaczynam rozumieć. Poirot milczał przez chwilę, był coraz bardziej podekscytowany. — Powiedziała pani, że ojciec utopił się w rzece? — Tak, sir. Wypił o kropelkę za dużo. Ale nie wiem, skąd miał pieniądze. Dostawał od czasu do czasu napiwki na przystani, bo pomagał ludziom przy łodziach i przy parkowaniu samochodów. Bardzo sprytnie ukrywał przede mną pieniądze. Tak, boję się, że on wypił kropelkę za dużo. Pewnie się potknął albo pośliznął, kiedy wychodził z łódki. Wpadł do wody i utopił się. Ciało zostało wyrzucone na brzeg w Helmmouth następnego dnia. Można się dziwić, że nie zdarzyło się to wcześniej, miał przecież dziewięćdziesiąt dwa lata i był na wpół ślepy. — A jednak wcześniej się nie zdarzyło. I to jest fakt… — Wypadki się trafiają, wcześniej czy później… — Wypadek — zamyślił się Poirot. — Ciekawe. Powinienem odgadnąć — mruczał. — Odgadnąć dawno temu. Dziecko właściwie mi powiedziało… — Słucham pana, sir? — Nie, nic. Proszę jeszcze raz przyjąć moje kondolencje zarówno w związku ze śmiercią córki, jak i zgonem pani ojca. Podał obojgu Tuckerom rękę na pożegnanie i wyszedł. — Ależ byłem głupcem — burczał do siebie — strasznym głupcem. Wszystko widziałem zupełnie odwrotnie. — Halo, pan — usłyszał ostrożny szept i rozejrzał się. W cieniu ściany stała tłusta Marilyn i machała ręką, żeby podszedł bliżej. — Mama o wszystkim nie wie — szepnęła. — Marlene wcale nie dostała chusty od pani z domku. — A skąd ją miała? — Kupiła w Torquay razem ze szminką i perfumami „Newt w Paryżu”. Śmieszna nazwa. A, jeszcze słój krówek, o których czytała w ogłoszeniu, w gazecie. Mama nic nie wie — zachichotała