To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Chodź. Zbierz. — Właź! — krzyknął Roland, z całej siły uderzając Alaina w tyłek. — Na litość twego ojca, właź! — Co się...? — spytał Al słabym głosem, ale wspinaczkę rozpoczął natychmiast. Szybko przekładał ręce na sznurze, drobne kamyki spadały na uniesioną twarz rewolwerowca. Mrużąc oczy, Roland podciągnął się i znów go uderzył. Poga- niał przyjaciela jak konia. 737 — Właź, niech cię przeklną bogowie! — krzyknął. — Być może nie jest jeszcze za późno. Ale wiedział, wiedział, że nie zdąży. Księżyc Demona wstał, widział jego upiorny poblask na twarzy Cuthberta i wiedział. W jego głowie szaleńcze brzęczenie błony, tego zgniłego wrzodu przeżerającego zdrowe ciało rzeczywistości, mieszało się z szaleńczym śmiechem wiedźmy. I wiedział. Śmierć dla ciebie, życie dla mych plonów. Charyou tree. Och, Susan... Susan niczego nie pojmowała dopóty, dopóki nie zoba- czyła mężczyzny o długich rudych włosach, w słomianym kapeluszu, prawie, lecz nie do końca, zasłaniającym oczy bezlitosnego rzeźnika. Był pierwszy, po prostu farmer (wi- dywała go chyba na Niższym Rynku, pozdrowiła raz i dru- gi, jak to na wsi, gdzie ludzie pozdrawiają nawet obcych, a on jej odpowiedział), stojący samotnie niedaleko miejsca, w którym schodzą się Silk Ranch Road i Wielka Droga, oświetlonego blaskiem wschodzącego księżyca. Póki na nie- go nie trafili, niczego nie pojmowała, a potem rzucił w nią suchymi kolbami kukurydzy, rzucił w nią, gdy mijała go w jadącym powoli wózku, z rękami związanymi z przodu, opuszczoną głową i pętlą sznura na szyi; wówczas pojęła wszystko. — Charyou tree — zawołał mężczyzna, miękko, niemal słodko wypowiadając słowa z języka Dawnych Ludzi, języka, którego nie słyszała od dzieciństwa, słowa znaczące: „chodź, zbierz"... ale nie tylko to, także coś ukrytego, sekretnego, wywodzącego się od char, które mogło oznaczać tylko śmierć. Suche kolby opadły na buty. Rozumiała już wszystko, pojęła zarówno tajemnicę, jak i to, że nigdy nie będzie miała dziecka, nie będzie ślubu w odległym, baśniowym Gilead, że nie za- mieszka w pałacu, nie połączy się z Rolandem i nie odbierze hołdów w blasku elektrycznego światła, nie będzie miała męża, nie przeżyje już nocy słodkiej miłości, że wszystko skończone. 738 Świat poszedł naprzód i wszystko się skończyło... nim miało szansę naprawdę się zacząć. Wsadzono ją na wózek, postawiono na wózku. Ostatni z Łowców Wielkiej Trumny założył jej pętlę na szyję. — Nie próbuj usiąść — powiedział tonem niemal prze- praszającym. — Wcale nie chcę cię udusić, dziewczyno. Jeśli wózek podskoczy, a ty się przewrócisz, postaram się nie zacisnąć pętli, ale jeśli zaczniesz siadać, będę musiał cię poderwać. Jej rozkaz. — Skinął głową w kierunku Rhei, która siedziała nieruchomo, trzymając lejce w dłoniach jak szpo- ny. — Ona tu teraz rządzi. I tak było rzeczywiście. Gdy zbliżali się do miasta, w dalszym ciągu rządziła. Cokolwiek kryształ zrobił z jej ciałem, cokolwiek jego utrata zrobiła z jej umysłem, moc wiedźmy nie osłabła, być może nawet wzrosła, jakby znalazła sobie jakieś inne źródło pożywienia, wystarczające przynajmniej na jakiś czas. Mężczyź- ni, którzy przełamaliby ją na kolanie jak szczapkę drewna na podpałkę, spełniali jej rozkazy, posłuszni niczym dzieci. W miarę jak popołudnie Plonów ustępowało wieczorowi, pojawiało się coraz więcej i więcej ludzi, kilku jechało przed wózkiem, z Rimerem i człowiekiem z bielmem na oku, kilku- nastu za wozem, z Reynoldsem, który trzymał sznur owinięty wokół przegubu, na czele. Nie wiedziała, kim są ci ludzie, jak zostali wezwani. Rhea powiodła szybko rosnącą grupę jeszcze kawałek na północ, po czym skręciła na południowy zachód w starą Silk Ranch Road, prowadzącą do miasta. Przy wschodniej granicy Hambry Silk Ranch wpadała w Wielką Drogę. Nawet oszoło- miona, niezdająca sobie sprawy z tego co się dzieje, Susan zauważyła, że wiedźma umyślnie jedzie bardzo powoli, mierząc tempo szybkością, z jaką słońce chyliło się ku zachodowi, nie ponaglając kuca, lecz raczej wstrzymując go, czekając, aż zgaśnie złoty blask popołudnia. Kiedy mijali farmera o chudej twarzy, samotnego, z pewnością dobrego człowieka, mającego własny spłachetek ziemi, obrabiającego go od świtu do nocy, kochającego rodzinę (och, tylko te oczy okrutnego rzeźnika pod rondem zniszczonego słomianego kapelusza), zrozumiała, dlaczego jadą tak powoli. 739 Rhea z Coos czekała na księżyc. Nie było bogów, do których mogłaby się pomodlić, zaczęła więc modlić się do ojca. Tatku? Jeśli jesteście gdzieś tam, pomóżcie mi być tak silną, jak tylko potrafię, wierzyć w niego i pamiętać o nim. Pomóż mi także wierzyć w siebie. Nie w ratunek, nie w wybawienie; chcę tylko pozbawić ich radości z oglądania mego bólu i strachu. I jemu też pomóż... — Niech będzie bezpieczny — szepnęła. — Niech ma miłość będzie bezpieczna, bezpiecznie dotrze, gdziekolwiek zmierza, niech znajdzie radość w tych, których spotka, i niech ci, których spotka, znajdą radość w nim. — Modlisz się, słodziutka? — spytała wiedźma, nie od- wracając się. Jej głos ociekał fałszywym współczuciem.—Ano tak, dobrze robisz, jednając się z Potęgami, póki jeszcze możesz, nim ślina wyparuje ci z gardła. — Odrzuciła głowę i zakrakała śmiechem. Rzadkie kosmyki sztywnych, siwych włosów zapłonęły na pomarańczowo w świetle wznoszącego się księżyca. Konie, którym przewodził Rusher, pojawiły się na dźwięk rozpaczliwego okrzyku Rolanda. Stały niedaleko, z grzywami rozwianymi na wietrze, rżąc z niezadowolenia, kiedy wiatr zawracał, wypełniając im nozdrza zapachem unoszącego się ponad kanionem białego dymu. Roland nie zwracał uwagi ani na nie, ani na dym, oczy utkwił w worku na plecach Alaina. Zamknięty w nim kryształ ożył; w rosnącej ciemności pulsował niczym jakiś dziwny różowy robaczek świętojański. Wyciągnął po niego rękę. — Daj mi go! — Rolandzie, nie wiem... — Daj mi go, na miłość twego ojca! Alain spojrzał na Cuthberta, zobaczył, jak Bert kiwa głową, i uniósł ręce do nieba w geście bezradności, zmęczenia