To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Kosztem bibliotecznych zajęć przeglądaliśmy książka po książce, w nadziei, że brakujący wolumen zawieruszył się między inne tomy. I dopiero tej nocy... A wie pan, gdzie był? Oprawiony w okładkę innego dzieła. Moglibyśmy szukać drugie sto lat. Ale miałem szczęście. I nagle ten pożar... — Otóż to, znowu wróciliśmy do pożaru. — Nie moja wina, panie dyrektorze, jeśli nie udało mi się pana przekonać. Przedstawiłem wszystkie okoliczności towarzyszące katastrofie, więcej nie mam nic do powiedzenia. — I zostawi pan kartkę przeora? — Jeżeli nie mam wstępu do starego magazynu... — Czy mam rozumieć, że winę ponosi panna Michałowska? — Nigdy w świecie. Umarli zawsze są bez winy. — Więc kartka przeora... — Panie dyrektorze, pokażę panu kartkę przeora pod warunkiem, że załatwi pan z milicją, wyjaśni, co trzeba, aby dali spokój dalszym badaniom. — A więc to coś w rodzaju szantażu? Kartka przeora za pokrycie pańskiego milczenia? — Nie, nie tak... Błagam, panie dyrektorze, nikomu nie stanie się krzywda, Bibliotece nic nie grozi. Ale wszystkie pozory są przeciwko mnie i choć niewinny, w oczach milicji jestem jedynym potencjalnym winowajcą. Zdaję sobie doskona- 226 le sprawę z mojej sytuacji, która właściwie jest bez wyjścia. Bo i jak wytłumaczę obciążające mnie fakty? Jak przekonam władze, jeśli prawda ma wszelkie cechy nieprawdopodobieństwa? Nie wiem, co zrobię. Pan jeden może mnie ocalić, inaczej jestem zgubiony. Kartka przeora odnaleziona i jeśli wpuści mnie pan do starego magazynu, dziś jeszcze mogę ją pokazać. Nie popełniłem żadnego przestępstwa, staram się tylko postąpić tak, jak sobie życzył mój pradziadek. Nie należy niepokoić umarłych, oni przecież nie potrafią się bronić. — Czy to wszystko, co pisał do syna Aleksander Mączyń-ski? — Nie. — A odnalazł pan resztę? — Odnalazłem. _ .....? — Mam w domu, to ściśle rodzinne sprawy i chciałbym prosić pana dyrektora o pozwolenie zatrzymania tych kilku książek. Dziad przeznaczył je synowi. Dyrektor wstał. — No cóż — powiedział rzeczowo — role się zmieniły. Teraz pan trzyma mnie w szachu. Jeśli chcę odnaleźć skarb, nie mam wyboru: albo kartka przeora, albo milicja, skandal i inne nieprzyjemności. Skarb, własność narodu, ukryty sto lat temu, musi być zwrócony dziedzicom tamtych czasów. Dobrze więc, załatwię, co trzeba, ale chcę być pewnym, że bronię słusznej sprawy. — Jak najsłuszniej, panie dyrektorze, słowo honoru. — No to chodźmy do starego magazynu. — Dziękuję, panie dyrektorze. W korytarzu natykają się na pytające spojrzenie milicjanta. — Mamy tu do przeprowadzenia maleńką wizję lokalną — głos dyrektora jest pewny, nakazujący posłuch. Milicjant nie protestuje. 227 Dobrze znane, obite blachą drzwi. Z dużego pęku kluczy dyrektor wprawną ręką wybiera ten właściwy. Blask jarzeniowych lamp oblewa pożarowe pobojowisko. Starannie wytarta parkietowa posadzka zachowała ciemne plamy wilgoci po świeżych kałużach. Inaczej tu niż zwykle! I panna Klara nie wejdzie stukając wysokimi obcasami. Broniś podnosi głowę. Na galeryjce wszystko po staremu, tam na szczęście nic się nie zmieniło. Ciszę przerywa dyrektor. — No, młody człowieku, do dzieła. — Tu ją rzuciłem, tę książkę, na ten wysoki regał, na najwyższe półki, byle dalej od ognia — wskazuje Broniś. Razem ciągną drabinę, tę mniej sząj duża, przyczyna zgonu panny Michałowskiej, jest zabezpieczona i chwilowo nie wolno jej używać. Broniś wspina się na sam szczyt. Dopiero z ostatniego szczebla udaje mu się zanurzyć rękę w czeluść górnej półki. Wytarta z kurzu oprawa dziwnie odbija od zapylonych tomów. — Nie zdążyła się jeszcze zakurzyć — mówi, wręczając dyrektorowi „Mowy i przemówienia" otwarte na trzysta trzydziestej siódmej stronie. — Oto kartka przeora, panie dyrektorze. Dotrzymałem słowa. Jak też ta cela wyglądała sto lat temu? — Broniś wodził spojrzeniem po wąskiej, sklepionej komnacie o bielonych ścianach i małych oknach, głęboko wsuniętych w grube mury. — Pewnie w tych lichtarzach, które dziś ozdabiają proste, gładkie biurko, paliły się świece. (Dziad Aleksander i Barno przywieźli skarb przypuszczalnie nocą, takie rzeczy zwykle załatwiało się przy świetle gwiazd.) 228 Przeor, człowiek jeszcze niestary, z szeroką blizną na prawym policzku — pamiątka drugiej wojny światowej — ruchem ręki wskazał twarde, drewniane krzesła z wysokim, bogato rzeźbionym oparciem. — Panowie pozwolą — zaproszenie zabrzmiało jak wojskowa komenda. Pięciu mężczyzn usadowiło się półkolem wokół biurka. Broniś spoglądał po obecnych. Czuł się bardzo onieśmielony, nic dziwnego, był przecież najmłodszy i najniższy rangą. Oto sympatyczna, energiczna twarz dyrektora, dalej dwaj wyżsi urzędnicy Ministerstwa Kultury i Sztuki, specjalnie delegowani przez samego ministra. Jeden starszy, z siwą głową, drugi młody, bardzo elegancki. Z brzegu major milicji, naturalnie w cywilu, dyskretnie cofnięty ku ścianie, no i marsowy przeor, w którym na milę czuć dawnego żołnierza. Przyjechali poprzedniego dnia na zaproszenie przeora i teraz czekali na słońce. Mieli pięć dni czasu. — Tak, proszę panów — przeor pokiwał głową — marmurowy krzyż istotnie stoi w ogrodzie. Wzniesiono go wkrótce po powstaniu listopadowym. To miejsce uświęcone krwią męczeńską naszych dwóch bohaterskich braci, rozstrzelanych przez Kozaków. Klasztor bardzo stary, liczy ponad trzysta lat i tylko dla grubości murów przetrwał wszystkie dziejowe nawałnice. Bogu dzięki Niemcy nie zdążyli wysadzić w powietrze głównego gmachu, ówczesny jednak przeor i pięciu braci zginęło w Oświęcimiu. — Czy ksiądz przeor wiedział coś o skrytce? — Zdawało się, że dyrektor bada bliznę na policzku gospodarza. — O tej nic. Mamy tu jeszcze jeden schowek, dziś znany wszystkim braciom. Grube mury łatwo wydrążyć, w ten sposób powstała doskonała kryjówka zdolna pomieścić dwóch ludzi. — Ciekawe, dlaczego tam nie ukryto skarbu? — Być może znało ją zbyt wielu braci. W takich spra- 229 wach lepiej jak najmniej świadków. Zresztą wskazuje na to i fakt, że zniszczono mechanizm i zamurowano wejście, pozostawiając jedyną tylko drogę do odzyskania depozytu. — Człowiek, który tak postąpił, dobrze widać orientował się w sytuacji politycznej i nie liczył na szybką pomoc