To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

W tych mętnych wodach pono krążyły tu i owdzie istoty ciche, mrówki niewiadome, niedostrzegalne. Brnąc przez błoto, trudziły się zajadłe, wariackie, opętane Polską. Była taka legenda o szlachetnych widmach, gdyż nie znać ich było nigdzie ani słychać i nikt o nich nie mówił. I była chyba prawdą, bo czymże, u licha, trzymało się jeszcze wszystko i czemu posuwało się z dnia na dzień ku lepszemu przez wszystkie zapory i skandale? Była ich nieprzebrana moc, byli wszędzie, we wszystkich warstwach, we wszystkich dzielnicach, na wszelkich urzędach, na wszelkich frontach, we wszystkich obozach i partiach. Na nich to stała, trzymała się nimi Polska i z mozołem, pod przychylnym okiem opatrzności, dźwigała się z trzęsawiska. Kuba zakopał się i okopał na folwarku przeciwko całemu światu. Nie chciał wiedzieć, co się gdzie dzieje, nie czytał gazet. Gdy Janka wracała ze stolicy i wytrząsała ze siebie to, co w nią tam napchano, nie chciał słuchać i uciekał w pole. Wiedział swoje. Chciał spokojnie upajać się radością i nie dawał, by mu kto do słodyczy czarownego pucharą dolewał warszawskiego paskudztwa. W polu nic mu nie mąciło uciechy. Urodzaje były piękne. Zboża pobielały i szumiały pieśnią dostatku. Z ukochaniem patrzał na niwę swego własnego, polskiego żyta. Nie na rekwizycję dla Niemca, nie jak dawniej dla Moskala na podatki, ale dla siebie zbierze i zwiezie ten dar boży. Dla siebie i dla Polski. Słodko zbierać nawet na niesprawiedliwy kontyngent i oddać co do ziarenka wszystko, co tam przepisano - przecie nie w obce ręce. Gdy się cieszył przychówkiem, kiedy kupował konia, wiedział, że to jego, że zabrać mu tego nie ma prawa nikt - jeden rząd na potrzeby armii na froncie. Było to zaś to samo, co przełożyć z jednej kieszeni do drugiej - obie są własne. Wyśmiewał się z Janki, że chciała wszystko a wszystko zrozumieć, że trapiła się tym i szukała po gazetach i w Warszawie najlepszej polityki dla wyzwolenia ojczyzny. - Ty jesteś prościuch, ciemny chłop! Mawiała czasami - cham. O chłopa się Kuba nie obrażał. Chłop to ziemia. Ziemia to Polska. Któż ma nią władać i rządzić? Źle czy dobrzę, mniejsza o to, ale inaczej być nie może. Tu nie ma dwóch zdań! Jak wszyscy samotni myśliciele z głębokiej prowincji, Kuba był kategoryczny. Ułożył sobie w głowie własną Polskę raz na zawsze i to mu wystarczało. W niczym go nie mogły ponadwyrężać żadne nowiny, rewelacje, agitacje i dyskusje. Miał Naczelnika Państwa, rząd, Sejm i armię. Tym dalekim mocom przekazał wszelką władzę, myśl i wszelakie troski. Sobie zostawił siedemnaście włók jordanowickiej krainy i niewielki obszar najbliższej okolicy, która pokrywała się niemal z granicami gminy Kąkolownica. Nie każdego było stać na taki światopogląd. Ale Kuba ukończył cztery klasy i rozumował w trybie uproszczonym. Zresztą co innego miał na głowie. Ze śmiercią ojca, który był upartym maniakiem staroświeckiego gospodarstwa, miał ręce rozwiązane i z żelazną energią jął się wielkich reform i melioracji w swoim państwie. Gospodarkę przeobrażał na czysto zarodowo-hodowlaną i w dalekiej wizji oglądał wspaniałą krowią rasę polską, której początek dadzą na okolicę jego reproduktory, a na cały kraj niezliczone pokolenia jałówek i byczków pochodzących ze sławnej jordanowickiej obory. Wertował dzieła specjalne, odbywał dalekie podróże do Wielkopolski dla zwiedzania znakomitych obór, pracował, marzył, tworzył. O tej porze Marek dusił się i topił się z upału w ciasnocie i okropnym zaduchu parowca "Balikpapan" na wygładzonych jak szkło, białawych, oleistych wodach morza Nan-Hai. Jeszcze wczoraj pogrążony był w ekstazie radości. Nie mógł się opamiętać w tej nowej, jeszcze jednej fazie swojego losu. Rozjątrzony był rozkoszą przeobrażenia. Wszystko, co w sobie miał i czuł, było nieuchwytne. Patrzył w świat nie swoimi myślami, nie oswojone w nim było jeszcze każde włókienko mózgu. W nieprzerwanym uroku upojenia dozwalał, by mąciła się w nim prawda z ułudą. Sam przed sobą stał się urojeniem niepodobnym do sprawdzenia. Wymykał się sobie, igrał swawolnie, jak dziecko z ogniem, ze straszliwym niebezpieczeństwem pomylenia swoich snów z tym, co jest. Co chwila odrywał się od prawdy dnia i godziny, od siebie i miejsca, gdzie jednak mimo wszystko znajdował się z całą pewnością. Pogmatwał się cały. Gdzież tu jaka pewność? Jedno było: radość. Urodziła się osa w chwili, gdy holownik odczepił się, wywlókłszy statek na obszar morza. Kiedy poczuł, żę oderwał się od lądu, a okiem zatoczył po nieznanym ogromie wód, odłączyła się od niego cała żywa pamięć o tym, co było - jeszcze przed sekundą było i znikło