To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wirginia, wieś W kępie karłowatych sosen na zboczu wzgórza kilkaset metrów od zapuszczonego domu Burke'a parkowały trzy duże terenówki z napędem na cztery koła. W chaszczach między drzewami czekało dwunastu mężczyzn w czarnych kurtkach, swetrach i ciemnych dżinsach. Czterech z nich czuwało na wysuniętych posterunkach i obserwowało okolicę przez angielskie noktowizory marki Simrad. Siedmiu przycupnęło na piaszczystej łasze w głębi zagajnika. Po raz ostatni sprawdzali broń, strzelby, pistolety maszynowe i rewolwery. Dwunasty mężczyzna, wysoki i potężnie zbudowany, siedział w samochodzie. - Zrozumiałem - powiedział. - Czekamy na rozkaz. - Wcisnął guzik, schował telefon i ponownie założył słuchawki. - Albo zniszczymy Łazarza, albo on zniszczy nas! - Odezwał się mężczyzna. - Nie dramatyzuj, to do ciebie nie pasuje - odparła lodowato kobieta. - Nie zamierzam się poddawać. Mówię tylko, że Toksyna nie jest warta ceny, jaką za nią płacimy. I ryzyka, na jakie się narażamy. Powtarzam jeszcze raz to, co powiedziałam przez telefon: jeśli to wszystko rozejdzie się w szwach, nie zamierzam brać na siebie całej odpowiedzialności. Jasne? Rozmieszczone w chacie mikrofony działały doskonale. Horacjusz lekko skinął głową. Burke miał rację. Katherine Pierson zaczynała pękać i nie mogli już na niej polegać. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie, pomyślał z ponurym rozbawieniem. Odruchowo sprawdził magazynek walthera, nakręcił na lufę tłumik, schował pistolet do kieszeni kurtki i spojrzał na podświetloną tarczę zegarka. Już niedługo. Jeszcze tylko kilka minut. Cichy, natarczywy pisk. Pilny meldunek z wysuniętego posterunku obserwacyjnego. Przełączył kanały. - Mów. - Tu McRae - zaczął Szkot z charakterystycznym furkoczącym „r". - Coś tam się rusza, przed samym domem. - Już idę. - Terce pochylił głowę, żeby nie uderzyć się w ramę drzwi, wysiadł, pobiegł na skraj zagajnika i przykucnął obok McRae'a, który klęczał za omszałym, porośniętym dzikim pnączem powalonym pniem drzewa. - Tam - szepnął Szkot. - W tych krzakach i wysokiej trawie na lewo od drzwi. Teraz nic nie widać, ale przed chwilą coś tam się ruszało. Horacjusz przytknął noktowizor do oczu, powoli przesunął go wzdłuż południowej ściany domu i natychmiast zobaczył dwie jasne plamy ciepła na tle chłodniejszego, a tym samym ciemniejszego tła gęstego poszycia. - Masz bardzo dobry wzrok, McRae - powiedział spokojnie. Noktowizory jego ludzi wzmacniały dostępne światło. Zmieniały noc w upiornie zielonkawy dzień, lecz w przeciwieństwie do jego noktowizora, nie widziały, nie rozróżniały i nie rejestrowały ciepłoty otoczenia. Jego ważący prawie dwa i pół kilograma i wart sześćdziesiąt tysięcy dolarów francuski noktowizor termiczny Sophie był najnowocześniejszym i najskuteczniejszym urządzeniem tego typu na świecie. Nocą i przy zaciągniętym niebie najlepsze noktowizory pasywne - wzmacniające dostępne światło - miały zasięg trzystu, maksymalnie czterystu metrów, tymczasem noktowizor termiczny wychwytywał sygnaturę cieplną człowieka z odległości ponad trzech kilometrów, i to nawet człowieka ukrytego za grubą przeszkodą. Dwóch szpiegów pojawia się przed domem zaraz po przyjeździe Kit Pierson, myślał Terce. Czy to zwykły przypadek? A może ich tu ściągnęła, świadomie lub nie? Wzruszył ramionami. Nie wierzył w przypadki. Ani on, ani jego chlebodawca. Co mógł zrobić? Przez chwilę żałował, że centrum przeniosło jego snajpera do paryskiej grupy operacyjnej. Dużo prościej i o wiele bezpieczniej byłoby zlikwidować tych dwóch dwoma celnymi strzałami z dużej odległości. Ale cóż, nie czas był na żal. Jego ludzie byli wyszkoleni i wyposażeni do walki bezpośredniej i taką właśnie taktykę musiał obrać. Podał noktowizor Szkotowi. - Miej ich na oku - rozkazał zimno. - Daj znać, jeśli się ruszą. - Wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer. Jeden sygnał i... - Burke. Słucham. - Mówi Terce. Mam wiadomość. Proszę zachować spokój i nie reagować. Rozumie pan? Krótka pauza. - Tak, rozumiem. - Dobrze. Niech pan uważnie posłucha. Moi ludzie wykryli obecność obcych przed pańskim domem. Jest pan obserwowany. Ci ludzie są blisko. Bardzo blisko. Zaledwie kilka metrów od pana. - To bardzo... interesujące - odparł spięty Burke. Lekko się zawahał. - Czy twoi sobie poradzą? - Na pewno. - Kiedy? Oczy Terce'a zalśniły zielonym blaskiem w ciemności. - Za kilka minut. Już zaraz. - To dobrze. - Burke znowu się zawahał. - Czy mam rozumieć, że to sprawa... międzywydziałowa? Pytał, czy to Kit Pierson ściągnęła tu kogoś, kto węszył teraz pod oknem jego domu. Horacjusz uśmiechnął się lekko. Zrobiła to czy nie, sprawa nie miała już znaczenia. - Myślę, że mądrze by było przyjąć takie założenie - odparł. - To fatalnie - rzucił nerwowo Burke. - Fatalnie. - Tak - zgodził się z nim Terce. - Tymczasem proszę na siebie uważać. Bez odbioru. - Przerwał połączenie, schował telefon i wziął od Szkota noktowizor. - Idź do samochodów i sprowadź tu pozostałych - rozkazał. - Tylko po cichu. - Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. - Powiedz im, że idziemy na polowanie. - Kto to był? - spytała zaskoczona Pierson. - Oficer dyżurny z Langley - odrzekł Burke. Mówił powoli i wyraźnie, nienaturalnie spiętym głosem. -Agencja Bezpieczeństwa Narodowego przechwyciła kilka meldunków do Łazarza i kurier... Smith wytężył słuch. Zmarszczył brwi. Nie wyłączając lasera, zerknął na Howella. - Coś jest nie tak - szepnął. - Burke rozmawiał z kimś przez telefon i nagle zrobił się bardzo spięty. Teraz gada coś bez sensu, byle gadać. - Myślisz, że już o nas wie? - spytał cicho Howell. - Możliwe, chociaż nie mam pojęcia skąd. - Chyba go nie doceniliśmy. - Peter sposępniał. - W naszej pracy to śmiertelny grzech. Śmiem podejrzewać, że pan Burke zabezpieczył się znacznie lepiej, niż przypuszczaliśmy. - Ma wsparcie? - Całkiem możliwe. - Howell wyjął mapę i przesunął po niej palcem, śledząc ukształtowanie terenu. Palec znieruchomiał na skraju lasu na zachód od chaty. - Gdybym chciał mieć ten dom pod obserwacją, rozstawiłbym czujki tutaj. Smith poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. Peter miał rację. Z miejsca, które pokazywał, roztaczał się doskonały widok i na dom, i na niemal całą farmę. - Co proponujesz? - Natychmiastowy odwrót - rzucił krótko Anglik, chowając mapę do kieszeni. Zdjął z pleców pistolet maszynowy i trzasnął dźwignią zamka, wprowadzając nabój do komory. - Nie wiemy, ilu jest przeciwników, i nie ma sensu zwlekać, żeby to sprawdzić. Zdobyliśmy kilka cennych informacji, to wystarczy. Nie kuśmy losu. Smith wyłączył laser i zamknął przybornik. - Słusznie - rzucił i zdjął z pleców automat. - W takim razie za mną. - Howell wstał i nisko pochylony pobiegł w stronę parkujących przed chatą samochodów. Jon popędził za nim, mając wrażenie, że zaraz usłyszy czyjś ostrzegawczy krzyk i poczuje nagłe uderzenie kuli. Ale nie. Słyszał tylko nocną ciszę i czuł coraz szybsze bicie swego serca