To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Siedział oparty o jednego z martwych koni. Jego prawa ręka zwisała bezwładnie, opatrunek na ranie w brzuchu był karmazynowy od przesączającej się krwi, ale na nogach majora wciąż leżał rewolwer. Mężczyźni patrzyli na siebie, a pieśń szybowała w górę, opadała i znów się wznosiła. — Zaraz znów zaatakują, po raz ostatni — powiedział Wilson. Clinton przytanął, potem podniósł głowę i również zaczął śpiewać: Bliżej, mój Boże, do Ciebie Bliżej do Ciebie. Jego głos był zadziwiająco czysty i szczery, Wilson śpiewał z nim przyciskając opatrunek do rany w brzuchu. Ciemność zabiera mnie, Mym odpoczynkiem — grób. Głos ociemniałego chłopca załamywał się i drżał. Dillon był obok niego; mimo że jego łokieć i kolano były przestrzelone, leżał na ziemi z karabinem opartym na skrzyżowanych nogach, gotowy do oddania strzału. Śpiewał matowym i niemelodyjnym głosem, ale patrzył na Clintona i uśmiechał się. Aniołowie zapraszają mnie. Ośmiu żołnierzy, wszyscy, którzy przeżyli, każdy trafiony więcej niż raz, śpiewało w samym środku ogromnego lasu, słabymi, 522 metalicznymi głosami, zagłuszanymi przez miażdżące dźwięki pieśni regimentu Inyati. Powietrze rozerwał potężny grzmot — bębnienie dwóch tysięcy dzid w czarno-białe tarcze. Huk narastał i przesuwał się w kierunku ich małego koła. Allan Wilson podniósł się, ale z powodu rany w brzuchu nie mógł stać prosto, a jego ręka wisiała bezwładnie. Dillon wciąż śpiewał — chwytał załadowane karabiny, strzelał i śpiewał. Ociemniały chłopiec załadował nabój i podał Dillonowi gorący karabin. Chciał załadować następny, jego palce rozpaczliwie przeszukiwały bandolier i wtedy zdał sobie sprawę z tego, że jest pusty. —r Skończyły się — krzyknął. — Nie ma więcej! Dillon wstał i rzucił się w kierunku fali tarcz i pióropuszy skacząc na zdrowej nodze i wymachując kolbą karabinu, jednak jego ciosom brakowało impetu. Nagle karabin wypadł mu z rąk, a między jego łopatkami pojawiło się długie, szerokie ostrze. — Nie chcę umierać — krzyczał ociemniały chłopiec. — Ojcze, proszę, trzymaj mnie. Clinton objął go i ścisnął z całej siły. — Będzie dobrze, chłopcze — powiedział. — Wszystko będzie dobrze. Ich ciała były rozebrane do naga. Skóra, której nigdy nie dotykało słońce, była śnieżnobiała i dziwnie gładka, jak delikatne płatki lilii. Tę nieskazitelną biel kalały rany o barwie rozmiażdżonych owoców morwy. Na polu bitwy zebrał się tłum wojowników, niektórzy mieli już na sobie części zagrabionego umundurowania, wszyscy dyszeli jeszcze po ostatnim, dzikim ataku. Spomiędzy zwartych szeregów wystąpił stary wojownik, w ręce miał assegai, którą trzymał jak rzeźnik nóż. Pochylił się nad nagim ciałem Clintona Codringtona. Nadeszła pora, aby uwolnić duchy białych ludzi, wypuścić je z martwych ciał i pozwolić odlecieć, aby nie zostały na ziemi i nie dręczyły żywych. Nadeszła pora na rytualne usunięcie wnętrzności. Wojownik przyłożył ostrze dzidy do brzucha Clintona, trochę powyżej żałośnie skurczonych genitaliów, i koncentrował się przed wykonaniem głębokiego cięcia. 523 — Stój! — Powstrzymał go donośny głos. Wojownik odsunął się i z szacunkiem oddał cześć nadchodzącemu Gandangowi. Induna zatrzymał się pośrodku pola bitwy i spojrzał na nagie ciała wrogów. Miał kamienną twarz, ale oczy zdradzały ogromną rozpacz. — Zostawcie ich — powiedział cicho. — To byli bohaterowie, prawdziwi twardzi ludzie. Potem odwrócił się i odszedł tam, skąd przyszedł, a jego wojownicy ustawili się za nim i pomaszerowali na północ. Lobengula doszedł już do granicy swoich ziem. Przed nim rozciągała się głęboka dolina rzeki Zambezi — piekielne miejsce pełne zwietrzałych skał, gęstych zarośli, dzikich zwierząt i palącego słońca. W oddali dostrzegł wijącą się jak serpentyna linię nadrzecznych krzaków, które wyznaczały bieg matki wszystkich rzek. Na zachodzie, nad horyzontem wisiała olbrzymia chmura — w miejscu, w którym Zambezi osuwała się z krawędzi skalnej i spadała z hukiem do wąskiego jaru, sto metrów niżej. Lobengula siedział na koźle i przyglądał się temu dzikiemu, majestatycznemu widokowi obojętnymi oczyma. Wóz ciągnęło dwustu wojowników. Wszystkie woły już padły — teren był zbyt nierówny i kamienisty. Wcześniej uciekinierzy zostali zaatakowani przez muchy tse-tse, które rzuciły się na cętkowane ciała pozostałych wołów i nękały członków orszaku Lobenguli. W ciągu kilku tygodni zdechło ostatnie z zaatakowanych przez owady zwierząt, a ludzie, bardziej odporni na ukąszenia muchy, zajęli miejsca w zaprzęgu i ciągnęli swojego króla, wiernie towarzysząc mu w bezcelowej, skazanej na niepowodzenie ucieczce. Teraz odpoczywali oparci na jarzmach i, zniechęceni rozciągającym się widokiem, spoglądali na Lobengulę. — Zostaniemy tu na noc — powiedział król i natychmiast wyczerpany i głodny tłum podążający za wozem zabrał się do rozbijania obozu: młode dziewczęta do przynoszenia wody w glinianych naczyniach, mężczyźni do budowania prowizorycznych szałasów i rąbania drewna na ogniska, a kobiety do przyrządzania jedzenia z resztek ziarna i ostatnich skrawków suszonego mięsa. 524 Muchy zabiły również całe bydło rzeźne, które ze sobą prowadzili, a dzikie zwierzęta były tu nieliczne i płochliwe. Gandang podszedł do wozu i pozdrowił swojego przyrodniego brata. — Twoje łoże będzie wkrótce gotowe, Nkosi Nkulu