To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Conan przykucnął w postawie bojowej. Uniesione ręce zamarły w powietrzu. W jednej błyszczała stal, a na drugiej krew - i to nie krew przeciwnika. Czerwone krople znaczące pył placu spływały z dłoni Cymmerianina, rozciętej przez zakrzywiony sztylet zawodowego zabójcy. - Sam widzisz, białasie, w krajach tropikalnych wszystko toczy się żwawiej. Kobra uderza szybko, ale mangusta jeszcze szybciej! Gdybyś cierpliwie obserwował i uczył się, to może zdołałbyś nabyć niezbędnej wprawy. - Dusiciel zerknął na widownię. - Teraz, niestety, jest już dla ciebie za późno na naukę. Przemowa ta służyła odwróceniu uwagi przeciwnika od przygotowań do dalszej walki. Zabójca najpierw podniósł jedną nogę, potem drugą, zręcznie umieszczając coś pomiędzy palcami obutych w sandały stóp. Noże, Conan pojął to zbyt późno. Nie miał wyboru. Trzeba było walczyć na warunkach narzuconych przez wroga. Conan słyszał o tej broni, ostrzach o płaskim trzonku, wtykanych między poduszeczkę palca a podeszwę sandała. Wiedział już trochę na temat sztuki walki krain Południa. Nożyki połyskujące spomiędzy palców Turańczyka miały wykonane z brązu, głęboko żłobione ostrza o kształcie liścia. Conan nie żywił wątpliwości, że były one zatrute. Widzowie utworzyli ciasny krąg w oczekiwaniu na pojedynek. Niektórzy zbili się w mamroczące grupki, prawdopodobnie czyniąc zakłady. Conan zauważył, że Jurna i Babrak zastygli w postawie obronnej po obu bokach Sariyi. Ostrzegawczo poklepywali rękojeści swej broni, gdy ktokolwiek podchodził zbyt blisko dziewczyny. Dziękując przyjaciołom spojrzeniem, Conan odwrócił się, by stawić czoło dusicielowi. Zabójca dobył z pochwy na plecach zakrzywiony sztylet. Teraz każda z jego kończyn uzbrojona była w stalowy szpon. Wygiąwszy się nagle, skoczył na Conana. Kopnął najpierw jedną, potem drugą stopą. Wirował wokół własnej osi, posuwając się do przodu, a jego sztylety równocześnie cięły z góry i z dołu. Zaprzestał teraz swych obelg, skupiony na skomplikowanych ruchach, a z gardła wydobywało mu się jedynie sapanie i stękanie. Cymmerianin, któremu w oślepiającej nawałnicy zagrażało naraz jakby tuzin skierowanych pod różnymi kątami ostrzy, starał się schodzić nieprzyjacielowi z drogi. Ruch wirowy tej niosącej śmierć i wznoszącej tumany pyłu ludzkiej trąby powietrznej nie dopuszczał możliwości, by dojrzeć, skąd może paść kolejny cios. Conan szybko się więc wycofywał i uskakiwał na bok, pozwalając nieprzyjacielowi tracić siły w akrobatycznych skokach. Sposób walki dusiciela wyglądał na wyuczony raczej w karczmach i zakazanych zaułkach niż podczas walk w dżungli. Conan zamierzał pozwolić, by napastnik sam siebie zmęczył, lecz nieprzytomny błysk w oczach wroga stanowił ostrzeżenie, że zapał bojowy może trwać, a nawet z czasem rosnąć, zależnie od tego, jakiego narkotyku wojownik używał. Conan postanowił więc zaatakować. Regularnie wycofywał się na boki i bardzo ostrożnie uderzał, gdy uzbrojone kończyny przeciwnika wydawały się dostępne. Każde kolejne natarcie przybliżało walczących do gromady widzów, którzy nieprzerwanie dowcipkowali i dopingowali swego faworyta. Nagła zmiana rytmu przeciwnika wytrąciła Conana z równowagi. Cymmerianin desperacko runął na czworaki. Napastnik w wysokim wyskoku przeciął powietrze tuż nad nim, a sztylety i noże w butach świsnęły nad skulonym mężczyzną. Wznieciło to żywe okrzyki wśród patrzących. Jak dotychczas krew, na którą tak niecierpliwie czekali, ani nie trysnęła, ani nawet nie pociekła. Nawet ta jedyna rana, którą otrzymał wcześniej Conan, przestawała już broczyć. Zwinny zabójca nieustannie ponawiał ataki. Nagle zakrwawiona pięść przybysza z Północy rozwarła się, by cisnąć brązowo nakrapiany piach w jego twarz. Równocześnie silne kopnięcie ugodziło Czerwonego Dusiciela w udo. Wojownik zatoczył się i wpadł na wrzeszczących gapiów, powalając dwóch żołnierzy. Kiedy zabójca strząsnął z siebie brutalnie swoje mimowolne ofiary, z których jedna przeklinała go, a druga skowyczała z bólu, Conan pozdrowił tłum uniesionym sztyletem. W zamian uzyskał energiczny doping ze strony Jurny. Wśród pozostałych przebiegł gorączkowy pomruk. Naprędce zmieniano zakłady. Tymczasem obydwaj walczący znowu przyjęli postawę bojową. Tym razem obaj już ciężko dyszeli i starali się nie wykonywać niepotrzebnych ruchów czy markowanych ataków. Napięcie ich znużonych twarzy wskazywało, że walkę winno rozstrzygnąć jedno szybkie, śmiertelne starcie. W jaskrawym świetle cienie wojowników tworzyły dwie nieregularne sylwetki, wysuwające ku sobie nawzajem zakrzywiony szpon. Na skąpanym w słońcu placu, wydawały się czarniejsze niż zużyte skóry kaftanów obu mężczyzn, ciemniejsze niż opalenizna zakurzonych ciał. W zgodnym impulsie oba czarne cienie rzuciły się ku sobie, zwierając się w jedną plamę. To Conan zablokował próbującego go kopnąć przeciwnika. Klingi sztyletów zazgrzytały o siebie. Pole walki ograniczała przestrzeń, w obrębie której można było trafić wroga nożem. Pojedynek przekształcił się więc wkrótce w zwarte starcie, urozmaicone desperackimi kopniakami. Czerwony Dusiciel wydawał się słabnąć. Mając palce u nóg obarczone metalowymi uchwytami noży, odkrył że coraz trudniej mu utrzymywać przewagę. Walczący zmagali się teraz w pozycji kucznej. Wreszcie obydwa sierpowate sztylety upadły na ziemię. Powoli, acz nieuchronnie, szczuplejszy z mężczyzn zaczął słabnąć. Gwałtownie przechylił się do tyłu. Po chwili wojownicy zwarli się ostatnim wysiłkiem. Nagle rozległ się suchy trzask, jakby ktoś strzelił z bata. Wśród bezładnych wierzgnięć i drgawek ciało dusiciela osunęło się na ziemię. Czarny cień padł na zwłoki, gdy Conan stanął nad nimi, dysząc i krwawiąc. Podniecenie, które wybuchło wśród żołnierzy groziło, że wydarzeniami na placu może zainteresować się któryś z oficerów. Wokół narastał zgiełk