To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
On ma kupę wojów, oni niezbrojni, stado utuczonych wieprzów. A nie ustępują. - Skarżycie się na dań coroczną Jomsborgowi głos Bolesława kipi złością. Starosta wołyński podchwytuje ostatnie słowa, dalej momocze swoje: - Jagieł trzy sta miar w rok. - Dość - Bolko bije pięścią o poręcz krzesła - wezmę Jomsborg, nie będziecie tyle dani składać. Ale łodzie muszę mieć. - Gościnne - mruczy starosta kupców. - Weżmiem je, nikt nie przyjedzie tu. Nynie czas miru, nie lza łodzi siłą brać; nawet Jomsborg nie bierze. - Mir? - dziwi się Bolesław. Miny jeszcze bardziej nadęte. - Kupiecki mir. - Ja wam dam mir. Czekajcie! - złość go dusi. Porwał się, przeszedł skroś ciżbę, poszedł ku brzegowi łodzie oglądać. Za nim kupcy - wolno, dostojnie, z powagą. Nie wszyscy. Starosta ze złotym łańcuchem pociągnął Czcibora. Szepnął: - Chodźcie ze mną, panie. Czcibor obrócił ku niemu wielki brzuch. - Kaj? - Mam ci pokazać wam dar. Dla was. Chodźcie. Czcibor zawahał się. Spojrzał ku brzegowi - Bolesław stoi na pomoście, macha w gniewie rękoma. Kupcy kiwają głowami, wskazują palcami na północ - ku morzu - na południe. Wiatr łuszczy siwą płaskoć rzeki w drobne, czarniawe zmarszczki. Łodzie kiwają się sennie. - Dobrze - decyduje się Czcibor i obraca brzuch ku ratuszowi. Ciapka ciężko po kałużach, opryskuje kupieckiego starostę. Tamten nie zważa, lebiocze: - Brankę mam dla was... nie tkniętą... młodziutką - mlaska wargami, dłońmi maca w powietrzu okrągłe, miękko - piętnaście wiosen. Lepsza niż latoś wam posłałem, prawie kotka, ciepła i miękka. Czcibor niesie ciężko wielki brzuch, czuje, jak mu miło łaskocze pod żebrami. - Skąd? - Z daleka. Saraceny ją porwały, prawią od sycylijskich Normanów. Tu przywiózł ją godny kupiec Achmed ben Jakub. Będziecie radzi. I zaraz tymże rozmlaskanym tonem: - Umówcie Bolesława, Czciborze. Łodzie gościnne, jak je brać? Nynie mir u nas, Jomsborg puścił. Zatrzymacie, sparciejemy tu, nikt złamanego miecza nie przywiezie. Bogaty Wołyń nynie... weźmiecie łodzie, co nam ostanie? głodem mrzeć. A tak co rok wam świeżą dziewkę... Brzuch Czcibora zatrzymał się nagle. - Wy co? Starosta robi zdziwioną minę. - Ja... - Wy mnie... przeciw Bolkowi... za dziewkę! Ścierwo kupieckie ! Wen! - głos z wielkiego brzucha dudni na cały plac. Starosta kurczy się, kłoni głowę. - Przyślę ją na noc do waszej komory. - Ubiję sukę. - Starosta dłonie rozkłada. Brzuch Czcibora znów się obraca ku rzece. Teraz tam kupcy machają rękami, gdaczą jeden przez drugiego. Bolko ręce założył za plecy, głowę pochylił jak byk, słucha. Czcibor wola na cały plac: - Radbor! Raaadbor! Wojewoda leci do księcia przez błoto. Czcibor zasapany, czerwony, wrzeszczy z daleka: - Wziąć to kupieckie ścierwo! W dyby! Abo... obaczym jeszcze - i grożąc kupieckiemu staroście pięścią: Ty tu przeciw Bolkowi nie judź! Przywłoka! Zamaszystym krokiem poszedł ku pomostowi. Tegoż dnia pojechali samotrzeć ze Stojgniewem oglądnąć gród jomsborski. Drogi od Wołynia do jomsborskiego gniazda nie było, wszystko dowożono łodziami, zimą - po lodzie, na saniach. Brzegiem ciągnęło się trzęsawisko, drzewa nie rosły, krzewy tylko - karłowata brzezina, olsza, nastroszone kępy wikliny. Musieli objeżdżać wielkim hakiem, przedzierać się przez las. Mżył deszcz. Mokre gałęzie biły po twarzach, konie się strachały. Czcibor sapał i zrzędził: - Mołwię mu, czekaj, głuchy czy durny? Podjechalibyśmy łodziami z drużyną. Nie, pcha się w las, jakby mu w zadek jesiorę wsadzili. Trza czekać na łodzie. Bolesław nie odwracając głowy mruknął przez zęby: - Łodzie są w Wołyniu. - Mało, mówię ci. A takoż... - Czcibor skorzystał z rozszerzenia ścieżki, dogonił Bolesława, położył mu dłoń na barku - niechaj ich. Bolko odwrócił głowę. - Co wam? - Ej! Dopiero co starosta kupców dawał mi dziewkę, iżbym namawiał cię, byś nie brał łodzi. - Miejcie sobie ona dziewkę - roześmiał się. - Rzekłem, iż ubiję, kiej mi przyśle. Starostę kazałem w dyby brać. Ale ty bacz: Wołyń potrzebny tobie, wielki gród kupiecki. A zgwałcisz mir, odtąd nikt tu nie przyjedzie. Psa nie przygnasz. - A ładna aby? młoda? - głos Bolka drgał drwiną. - Rób, co chcesz! - krzyknął ozeźlony stryj. Brzegiem puszczy objeżdżali bajoro. Konie chrapały, gdy miały wchodzić w płaskie, zielone rozlewisko, pyski spuszczały do wody, ostrożnie stawiały kopyta. Bolesław się niecierpliwił, targał powody. - Bacz, utopisz się. Grząsko. - Nie bójcie się. Stojgniew! - Hej! - glos Stojgniewa rozpylony w gęstej mżawce. - Bajali mi, Ludbor ubity? - Iii - Stojgniew nacisnął Czciborowego konia, przepchał się między krze, wychynął mokry od rosy - Ludbor polazł między kramy. Tam przełaz wąskiwąziutki. Siedzą kupce, obce, niewołyńskie, prawią: Duny. Spojrzysz, nie poznasz, kupiec czy woj. Na łbie rogi, pas skórzany, godny, nabijany złotem, za pasem miecz szeroki, krótki. Cały kram pełen dobra, prawią z Anglii. Topory na długich trzonkach, gibkie, uchwytne. Ludbor za topór, pomacał, poźrał, machnął raz, machnął wtóry raz... poszedł z toporem. Kupiec za nim, wrzesz czy, nie wyrozumiesz. Ich tam kupa była w tym przełazie. Woje lecą do mnie, ryczą: “Ubili Ludbora". - “Gdzie?" - “A w przełazie." My między kramy z mieczami, a tam Ludbor w kącie, zaparł się, nogi rozstawił, odbija się. Bok mu już przebili, on nic, odbija się. My na nich, jednego, drugiego przez łeb, rozsypali się. Ludbor stoi ciągle w kącie, spluwa, ryczy: “Dobry topór, nada się". Zabrałem mu topór, a ji, jakeś kazał, w dyby. Ledwom utrzymał wojów, chcieli kupców roznieść, kramy grabić. Bolko wprowadził konia w olszynę, przedarł się siłągwałtem, wylazł mokry, dumał długo. - Trza rychlej do Wołynia po łodzie. - Nie strzymacie wojów w grodzie. Tyle dobra... - Nie strzymam, isto. Prędzej na Jomsborg trza iść. W tejże chwili, jak odzew, zabrzmiał z drugiej strony bas Czcibora: - Przyjedziem, obaczysz. - Łajno tam! - Obaczysz. Drogę przegrodził las, zagubili w nim jakiekolwiek ścieżynki. Zleźli z koni, prowadzili za powody w gęstym poszyciu. Źle było iść, ale niedługo było tego, bór się skończył nagle, wycięty niedawno. Krągłe kikuty pni złociły się, jeszcze nie sczerniałe. Dalej - na rzece - ciemniała wielka, rozłożysta masa: Jomsborg; Bolko dyszał szybko, gdy patrzył. Gród rozparł się w kolanie rzeki, z trzech stron oblany wodą. Z czwartej rozkopano wąski przesmyk albo Odra wiosną przerwała ławę piasku - na sto kroków szeroka lacha zieleniła się między grodową palisadą - wysoką, mocną a lądem. Paliszcza spadały wprost w wodę, z dołu umocnione belkami w krzyż, gałęziami, darniną. Ostre końce sterczały nad wodą - nie podejdziesz tędy