To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Dławił nas niepokój, a jednocześnie tej, starzej znowu wyglądającej, dziewczynie nie śmieliśmy zadać pytania. Nie zapomnę nigdy szeptu „Zatora”: „But jej nogę obtarł, czy co?”. Osunęła się na ziemię bez najmniejszej zapowiedzi, rzekłbym, zemdlała najskromniej, jak tylko mogła. Okazało się, że kula odbita rykoszetem od skały utkwiła jej (płytko na szczęście) w wewnętrznej części lewego uda. 53 Ja, felczer od siedmiu boleści, cyrulik wykreowany przez sprzyjające konowałom okoliczności, świadom szalonej odpowiedzialności, drżąc z napięcia i całej masy innych odczuć, dokonywałem na żywo operacji wyjęcia tej kuli. To tak intymne, że aż trudno o tym pisać. Na białym prześcieradle rozpostartym na podłożu z kilku koców, klęcząc pomiędzy jej rozwartymi nogami (majteczki miała różowe, sam je z niej ściągałem), wzniosłem się na wyżyny chirurgicznego kunsztu. Dwa małe cięcia wystarczyły. Spłaszczoną kulę położyłem na dłoni mej pacjentki. Bolesny grymas warg operowanej zamienił się w coś podobnego do uśmiechu. – Będzie pan kiedyś sławnym chirurgiem – znowu to „pan” nobilitujące i odsuwające zarazem. Taka ona była – bliska i odległa jednocześnie. Nie wiem, co odpowiedziałem i czy w ogóle zdobyłem się na jakieś słowa. Jeszcze trwałem w sferze niezwykłego widoku, w zasięgu jej zapachów intymnych, we władzy własnych pragnień szalonych. „Ty dziwko – myślałem. – Byli tam, w twoim wnętrzu, różni, a ja drżę”. Chyba zostałbym jednak złym lekarzem. A oto zakończenie epopei, epilog. Zimę z 1944 na 1945 przebyliśmy w naszych dawnych ziemiankach wysoko w górach. Jedno przegrupowanie oddziału, potem drugie, trzecie. Wojna skończona. Wredny świat znowu wystawił Polskę do wiatru. Ubowcy następują nam na pięty, gdzie tylko mogą. W gazetach wiadomości o wzmacnianiu władzy komunistów, o parcelacji, apele, manifesty, zapewnienia. „Mówią o wolności, a mordują naszych, gdzie popadnie, taka ich mać!” – syczy „Wielgus”. „Księżniczki” nie ma. Wyjechała, ponoć coś dla nas załatwiać w miasteczku. Co tu można, dla takich jak my, załatwić? Ruską tiurmę? – pytamy się w myślach, bo oddział jeszcze trwa na dawnych zasadach, a „Sęp” zbędnych dociekań nie lubi. Wreszcie bomba pęka. – Chłopaki, jutro na rynku w miasteczku zdajemy broń! Ujawniamy się! – ktoś przekazuje sensacyjną, nieprawdopodobną wiadomość. I dzieje się. Maj 1945 roku. Rabczański ryneczek. Nasz oddział odstrzelony jak na paradę. Słonecznie. Za stołem dwaj cywile i dwaj w ichnich mundurach (orzełki brązowe, jakieś dziwne, bez korony). W głębi żołnierze z pepeszami trzymanymi niby od niechcenia. Trochę spędzonych ludzi. Zastrachane babki pochlipują. Gruby gość, ponoć burmistrz – już komuna go zdążyła wybrać – zaczyna czytać z kartki przemówienie, lecz nasz major przerywa mu gestem. – Baaa ść! – pieje „Stańczyk” po swojemu. Zamieramy w bezruchu. – Żołnierze! Kochani moi... – „Sęp” pochyla głowę. – Rozkazuję wam złożyć broń. Nasz 54 oddział zostaje rozwiązany. Wiem, że zawsze będziecie gotowi... – Obywatelu!... – przerywa mu jeden z wojskowych i podnosi się zza stołu. – Jestem majorem Wojska Polskiego. Przypominam – rzuca lodowato nasz dowódca. – Panie majorze, była umowa... – tamten nie daje się zbić z tropu. – Dobra – „Sęp” odpasowuje szablę i kładzie na stole. Tuż obok umieszcza swój pistolet. Przygarbił się jakby i postarzał w jednej chwili. – Spocznij! – zwraca się do oddziału. Wiara rozumie, że dzieje się coś strasznego. Wykonuje rozkaz składnie, jak na paradzie. – Dziękuję – coś podobnego do cienia uśmiechu przemyka po pobladłej twarzy. – Chłopcy, jestem z was dumny. Spełniliście swój żołnierski obowiązek służenia Ojczyźnie. Ale... wojny już nie ma. Skończyła się. Teraz powinniście się znowu uczyć. Kto chodził do gimnazjum – ręka do góry! Uniosło się sporo rąk. – Po złożeniu broni, przejdziecie do budynku gimnazjum, by załatwić formalności przyjęcia. To rozkaz – dodał jeszcze „Sęp” i zasalutował. – Baaa ść! Prezentuj broń! – rozdarł się po raz ostatni „Stańczyk”. I tyleśmy się nabyli partyzanckim oddziałem. Nie poprawiły naszego samopoczucia różnego typu „knary” przemycone, mimo wszystko, za pasami, w kieszeniach spodni czy w cholewach butów. Zdumiewające, ale władza „Sępa” nad nami wciąż jeszcze trwała. Jak we śnie przeszliśmy potulnie do wskazanego budynku gimnazjum, a że Niemcy wywieźli z niego wszelkie umeblowanie, usiedliśmy całą bandą pod ścianami jednej z sal. W nastroju byliśmy wrednym. Czas upływał, więc pociągnęliśmy z flachy samogonu i, jak trza, „Tur” zaczął pierwszy: Przyjdź do mnie Nana... na godzinkę Zrobimy sobie bobo... boski raj Ty będziesz mama... małą chwilkę Ja będę tata... taki sam. Kiedy pojawił się jegomość w binoklach, a za chwilę drugi – wymoczkowaty i też w białej koszuli z krawatem, byliśmy w trakcie śpiewania chórem: La donna e mobile Zdejm majtki, koszulę! Ja zdejmę spodnie Będzie nam wygodnie! W połączeniu z rytmicznym wybijaniem taktu buciorami nasze głosy brzmiały wśród ścian 55 o wiele potężniej niż w lesie. Było to niezwykle przyjemne. Nie chcieli słuchać o Marysi, która miała dać buzi nie pytając o pozwolenie swej mamy. Ten w binoklach z wąsikiem pod nosem, machał dość długo chudymi ramionkami, nimeśmy mu dali dojść do głosu. – Panowie, nie jesteście w lesie! – wykrzyknął słabo i te słowa sprawiły, że zawyliśmy jak jeden jeszcze głośniej: Szkop nam nigdy nie da rady Kacap – nie, ubek – nie! Las to nasze barykady Tarczą – pnie! Tarczą – pnie! Wymoczkowaty głos miał donośniejszy. – Spokój! – Zdziwiły nas jego wytrzeszczone oczy i chyba tylko dzięki temu zdołał jakimś cudem przekrzyczeć chór. – Zaraz tu przyjdzie wasza wychowawczyni! Bywają wielkie wejścia. Nazywają się podobno nawet jakoś tak specjalnie po francusku – Le Grand Entrez czy coś w tym rodzaju. Wszystko, aby podkreślić wagę nagłego pojawienia się wchodzącej osoby. To właśnie się niebawem zdarzyło, tylko że w spotęgowaniu niepojętym, do tego stopnia bajkowo nierealnym, że cała nasza banda zamarła nagle, jakby jakaś nadprzyrodzona siła wgniotła ją raptem we wyfroterowaną podłogę. Do gimnazjalnej salki weszła „Księżniczka”. Wyglądająca cudnie w zielonkawej sukience, umalowana i w bucikach, wydała się nam kimś ze snu. Pan w binoklach przedstawiał ją (zaprotestowała, ale słabo, że niby to się już znamy), a profesor – jakby niczego nie słysząc – zagajał o jej praktyce pedagogicznej, podkreślając profesorskie, jeszcze przedwojenne, umiejętności