To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Jedno pewne — na przyszły rok będzie ślepe i to małe oczko, zemrze upatrzone ploso, a może sczeźnie i reszta jeziora, w brudną maź, a później w torfowisko przemieniwszy sia. Nu, kto nie pilnuje, ten nie ma, kto nadto wodzie abo puszczy ufa, ten, wiadomo, straci. Tam, panie, każdy musowo czujny był, nieufny, podejrzliwy. Inaczej wykołuje puszczańskiego człowieka zwierz leśny, wykołują las i wody dookoła, a jeszcze na dokładkę i ludzie obcy, pany z leśniczówki, chociaż po prawdzie pan ludzki był, tylko pani nad miarę dociekliwa, przechytrzyć sia nie dająca. Z kim ja jeszcze dobrze żył, komu wierzył? Nu, rybaczył ze mną czasem Deczko, ale częściej krewniak matki, stary Pariło, wielki majster od stawiania kleci, chat i zbijania długachnych łodzi, znaczy sia czubarek. Moje duszehubki takoż byli jego roboty, sławne byli, szybkie. Brał ja jego zawsze na nocne łuczenije, bo nie gadał nic, czółno tak cicho przez jezioro przepychał, że ani drągiem nigdy nie plusnął, ani nie zawadził o sitowie, co toń może rozhuśtać i śpiącą rybu przepłoszyć. Stary już był, od rewmatyzmu pokręcony, bury na twarzy, jakby żarła jego rdza abo zgnilizna z torfowisk. Ale dzieciaki moje strach, jak lubił, Marynę takoż i nieraz podrzucił im gościniec jakiś, a to miodu 27 ze swoich pni, a to kuropatkę czy słonkę, bo umiał on te ptaki wabić piszczałką. Ten Pariło oczy miał jak szparki, ale nad podziw bystre do wypatrywania lęgów kaczych, tropów dzikiego zwierza i do mierzenia długości drogi, wszystko jedno jakiej, w puszczy czy na wodzie. Tylko bardzo stare dziady umieli tak jak on popatrzeć sia i już wiedzieć, czy piorun trzasnął w drzewo o jedno czy o dwa klikowiszcza. Prześmiewał sia on z każdej inszej miary i nie raz, nie dwa mówił mnie, że wszystkie na nic, metr i kilometr, dla wodnego człeka kudy ważniejsza ta odległość, do której głos doleci, znaczy sia, klikanie. Ot, na ten przykład, żeby tutaj był, zaraz by powiedział, ile klikowiszcz stąd, od tego szałasu, który nas od komarów chroni, do rzeki, znaczy sia — do Odry. Tego ani ja sam nie wiem, ani pan, choć uczony, a on, prosty rybak, każdą odległość w uchu miał i w oku. Popatrzy tylko i zaraz wie. Dziwnie, a? Nu, ale ja do wody nawracam i nawracam, a pan pewnie ziemi ciekawy. Stało być, żyło sia nam trudnowato, ale i nie całkiem źle, przywykli my do tamtego życia, cholerowali — nu tak, odgryzali sia — nu tak, wilkiem patrzyli, prawda. Ale kto by tam buntował sia, wiadomo: wypadł człowiekowi żywot bagienny, puszczański. Nikt jego nie odmieni. Tak było aż do samej wojny. A pod koniec września skończyło sia to wszystko. Jaż nie dureń, niemało później widział i gadał z drugimi, swoje rozeznanie mam: epocha skończyła sia w tamte dni. W tu poru ja tego nie wiedział, kudy mnie było do tego, ale teraz to już wiem. A zaczęło sia tak, że jakoś pod koniec sierpnia, kiedy żar był na jeziorze okrutny, słyszę ja krzyk niosący sia po wodzie: — Szymon! Drozd! Droozd! Klikał ktoś, a mnie do łba nawet i nie mogło przyjść, że to klika całkiem nowy los i że nie poradzą na to ani żadne ziela po rosie czy na nowiu rwane, żadne okadzania bab w kleci i zahowory puszczańskich wołchwów. Bywało, strachał sia ja za młodu jazgotu wiedźm i wycia lichego nocą w puszczy, a dziwna rzecz, od tego klikania nawet serce mocniej nie zatłukło w piersi. Znaczy sia nic, przeczuć ja nie miał żadnych. 28 — Drozd! Szymoon! Niby to Karpyniuk klikał i płynął czółnem w moją stronę, a w samej rzeczy to tamta cholerna wojna klikała, po gładzi jeziora do mnie szła. Podjechał Karpyniuk, spocony, jakby nim gnilec trząsł, a ja, pamiętam, zeźlił sia czegoś i pytam, po kiego czorta drze sia w tu poru, kiedy ryba, takoż widać zbiesiwszy sia, sama lizie do sieci? A on pot z czoła rękawem ociera i mówi, że na manewry mamy iść. Może nawet na wojnę z Germań-cem, różnie ludzie gadają. Rozzłościł sia ja. — Gdzie Germaniec — mówię — a gdzie my? Aboż on tu może dojść? Ale Karpyniuk swoje, żeb ja zbierał sia, mówi, rybu żonce oddał, rzeczy składał, nie ja jeden idę, takoż i on, i Józef Czykun, Iwan Akuliny, Deczko, a od Kobusów Piotr i Paweł. Pytam ja wtedy z naśmieszką: — Znaczy, wszystkie święte? A on choleruje, że nie do śmiechu ani im, ani jemu, wszystkie mają musowo iść. Nu, mnie aże podrzuciło. — Wszystkie? To może i stary Pariło? — Ty szto, zdureu? Pariło? — mówi Karpyniuk i oczy szeroko otwiera. — Czemu nie? On kudy lepiej od naszych generałów odgadnie, ile klikowiszcz do najbliższej germańskiej armii. I z jakiego miejsca strzelają ichnie armaty. Powiedział ja tak, ale więcej gadać nie było po co, wiadomo, iść do wojska — mus! Chłopakiem młodym służył ja, zapomniał potem, jak tam było, bo służył krótko, coś ze cztery miesiące, a potem strach, ile czasu chorował na tria-suchę, na serce, aż zeźliwszy sia do domu odpuścili, odroczenie dawszy. Ale, choć zszedł ja im w tu poru z oczu i w bagnach przepadł, zawsze gdzieś tam u nich zapisany był, znaczy policzony. Żeby nie to, ej, zaszyłby sia ja jak mój dziad przed katem w puszczę, zapadł głęboko w chaszcze i trzęsawiska. Niech, cholera, szukają