To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ale nie mogłem nawet zacząć rozważać,.jakie byłoby życie bez Iana. Tylko nie znowu — bogowie, tylko nie znowu — już przez to przechodziłem. Nie zniósłbym tego znowu... — Serri! — Wilk był przy moim boku. — Serri, znajdź schronienie! Jakiekolwiek, to nie ma znaczenia. Byle ciepłe i osłonięte od wiatru. Kiedy wilk pospieszył przez śnieg, Ian usiłował przywołać go z powrotem. — Nie — zakrakał. — Niallu, nie kłopocz się. — Żaden kłopot — powiedziałem mu. — Ty zrobiłbyś to samo dla mnie. Zakaszlał. Charkot dobywał się z samego dna jego piersi i cuchnął zgnilizną. Palce zacisnęły się na jego gardle, po zdjęciu wełnianego okrycia widać było wyraźnie dymienicze obrzmienie. Jak oszalały poderwałem go z ziemi. Mimo jego protestów, na poły zaniosłem go do najbliższego drzewa. Tam go posadziłem, opierając plecami o pień i znowu owinąłem mu gardło. Kaszlał. Bogowie, co to był za kaszel; rozrywał mu piersi. Wargi mu pękały, krwawiły, zasychały, pękały i krwawiły znowu. Jego twarz była maską bólu. Nie zabierajcie go — błagałem bogów. — Nie zabierajcie mego brata. Już kiedyś bałem się, że zginął, nie każcie mi przechodzić przez to powtórnie... Oczy miał zamknięte, nie spał jednak. Oddychał tylko, tak jak Rowan. A ilekroć ustawało rzężenie, modliłem się, by rozległo się znowu. O bogowie — nie Ian — już lepiej ja zamiast niego... Pomyślałem, że może być mu zimno, nawet z Tashą wtuloną w jego bok. Toteż przyjąłem postać wilka i strzegłem go z drugiej strony. Czekałem, aż przyjdzie Serri. Nastąpiło to później, dużo później. Miejsce, lirze. Domostwo przy rzece. Zabrało nam to godziny. Potykałem się, chwiałem, zataczałem pod ciężarem brata. Ian robił, co mógł, by mi pomóc, lecz był tak chory i słaby, że tylko pogarszał sytuację. Tasha i Serri znów pobiegły naprzód, przecierając szlak najlepiej jak mogły, i wreszcie dostrzegłem między gęsto rosnącymi drzewami blask latarni. — Tam — powiedziałem Ianowi. — Widzisz? Przyprowadziłem cię w bezpieczne miejsce. — Któż pomógłby człowiekowi dotkniętemu zarazą? — zapytał zniszczonym głosem. — Ktoś na pewno. Daję słowo. — O bogowie, proszę was — wybawcie mego brata od tego... Zatoczyliśmy się naprzód. I nareszcie wydostaliśmy się spomiędzy drzew. Było to bardzo małe domostwo, kamienna chata kryta strzechą, wtulona w przysypane śniegiem odnóże góry. Za nią ciągnęła się Rzeka Błękitnego Kła. — To przewoźnik — wydyszałem. Ian zwisł mi na rękach. Opadłem wraz z nim, wytrącony z równowagi, pogrążyłem się w śniegu. Byłem tak zmęczony, zbyt zmęczony. Wydobyłem się z trudem. Brat był nieprzytomny. Serri i Tasha natychmiast otoczyły go swoimi ciałami, jak to czyniły, kiedy tylko zatrzymywaliśmy się po drodze do domostwa. Wstałem niepewnie i podszedłem chwiejnym krokiem do drzwi. — Przewoźniku! — zawołałem. — Przewoźniku, potrzebuję twojej pomocy! — Opadłem na drzwi, walnąłem pięścią w drewno. — Przewoźniku... Drzwi otworzyły się, a ja uskoczyłem na bok. Dostrzegłem plamę siwiejących, myszatobrązowych włosów, brązowe oczy, twarz pomarszczoną od rozcierania dla ochrony przed zimnem. — Ni, ni, ni poczebujecie mnie — powiedział z grubym północnym akcentem. — Tamto bydle zamarzło. Człek może przejść. Nie poczebo promu. — Nie — rzekłem. — Nie, nie potrzebuję promu. Potrzebuję twojej pomocy... — Mojej pomocy? — Zasępił się. — Mój brat... — Opierając się o zimną, kamienną ścianę chaty, wskazałem osłanianą przez liry postać brata. — On jest chory. — Cheysuli — odezwał się ostro przewoźnik. — To zarazo, co? — Potrzebuję twojej pomocy — błagałem. — Ciepła, schronienia, strawy, napojów... czy proszę o tak wiele? Mogę ci nawet zapłacić... — Pewnikiem umrze od tego — powiedział bezceremonialnie przewoźnik. Sam ledwo trzymałem się na nogach. — Więc niech umiera na łóżku, pod dachem! — krzyknąłem. — Niech umiera jak człowiek! Brązowe oczy lustrowały mnie groźnie przez moment. Potem spojrzał mimo mnie na Iana. Wreszcie odchrząknął, splunął za drzwi, otarł usta i kiwnął głową. — Dobro, dobro. Słusznie prowisz... ni moge wyrzucić chorego. Chodźmy, chłopcze, wniesiemy go pod un doch. Wnieśliśmy go pod „un doch” i ułożyliśmy na pryczy przewoźnika. Trząsłem się ze zmęczenia tak bardzo, że byłem prawie bezradny. W tej sytuacji to raczej przewoźnik zajmował się Ianem niż ja sam. Ściągnął zeń futra, przyłożył mu do ciała rozgrzane, owinięte w tkaninę kamienie i okrył znowu. Kiedy pochyliłem się, by spojrzeć na Iana, przewoźnik szarpnął głową. — Siodoj, chłopcze, zonim podniesz i rozwolisz głowe. Przyniose strawy i uscy. Lirze, rób, co mówi, powiedział mi Serri, tuląc mi się do nogi. Podprowadził mnie do krzesła stojącego obok pryczy. Kiwnąwszy słabo głową, opadłem na siedzenie. Było prymitywnie wykonane, niewygodne, ale dawało oparcie memu zmęczonemu ciału. — Usca — powiedziałem. — Masz tu uscę? Przewoźnik podszedł do przymocowanej kołkami do ściany półki. Wziął gliniany dzban i dwa poszczerbione cynowe kubki. — Tok. Tyn prom tylko jedyny na drodze z Mujharowego grodu. Jest tyż gościniec z Ellos i trokt handlowy z Solinde. Zwykle kiedy widze ludzi, widze tyż ich dobro. — Nalał i podał mi jeden kubek. — Mom inne nopitki, ale tyn szybcij grzeje dusze. Trzymom usce na ziąb. Istotnie, ogrzała mi duszę i wszystko inne. Opadłem na krzesło i popijałem, czerpiąc siły z ostrego trunku. Palił mi cały przełyk, ale przywracał życie. Podciągnąłem się na krześle i przechyliłem, by spojrzeć uważniej na Iana. Tasha leżała tuż przy pryczy, z oczami utkwionymi w jego twarzy. Oddychał, lecz poza tym nie poruszał się; słyszałem rzężenie w jego piersi. O bogowie — błagam was..