To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wdziawszy już czapkę, wyszedł z księdzem Lisieckim na próg. - Co prędzej konia! Podprowadzono mu go. Strzębosz, lękając się nocy i rozgorzenia, z jakim król się wybierał pułki objeżdżać, pochwycił za cugle. Pacholik przybiegł z zapaloną pochodnią. - Koleją po pułkach! Koleją! - począł wołać Jan Kazimierz. Zaledwie w środek obozu wjechał król, gdy naocznie się mógł przekonać, że mu fałszywie nie doniesiono. Pomiędzy szałasami i namiotami stały gromadki wykrzykujące: "Król i panowie uchodzą! " Pierwszego, który mu się nastręczył, a nie widział nadjeżdżającego, uderzył król szpadą po ramionach. - Król! - zawołał z największym zapałem. - Otom ja! Król wasz! Patrzajże, iż jako żyć pragnę, tak uchodzić nie myślę, ginąć z wami gotówem! Co wam się stało? Poszaleliście! Szlachta króla, żołnierze hetmana odbieżeć chcecie! Dziś nas Pan Bóg łaską swą salwował z niebezpieczeństwa, a jutro się zwycięstwa spodziewamy. W imię Jego! Chyba tchórzostwo i gnuśność wasza przyprawi nas o stratę tego, cośmy zyskali. Po cóżeście tu szli i poczynali, jeżeli wam do końca serca braknie? Ja tu pozostanę, choćby sam jeden do końca, a przyjdzie głowę położyć, nie wzdrygam się. Tuż za królem ksiądz Lisiecki, zagrzany męstwem, którego dawał dowody co dzień, podchwycił: - Srom i hańba wiekuista nam i imieniu naszemu, jeśli się tej dziczy ulękniecie! Rozstąpili się pomieszani i milczący żołnierze, a niektórzy z nich tłumaczyć się poczęli, ale nie czas ich było słuchać. Król toż samo powtarzając ruszył dalej. Stawał wśród nagromadzonych i wybiegających z namiotów i krzyczał na cały głos: - Otom jest! Otóż stoję i nie uchodzę! Wśród tego pochodu, który cały obóz na nogi powołał, nadbiegł konno Ossoliński. - W tej chwili odebrałem posłańca, iż pospolite ruszenie ciągnie z siłami znacznymi, jutro się może połączyć z nami! Sobieski, który też konia dosiadł, nie wahał się dodać: - Tatarowie odstąpić radzi Kozaków! Wszystko się nam składa jako najlepiej. Zbarażcy oblężnicy zwycięsko się bronią i rzeź wielką uczynili. Wszystko to razem cudownie powstrzymało już tak rozszerzający się popłoch, że kilku, co na koniach siedzieli i mieli uchodzić, co prędzej zawrócili się kryjąc, aby ich nie dostrzeżono. Zabrakło coś bojaźliwszych, ale tych zniknięcie na wczorajszą potyczkę złożono. Umysły się uspokoiły. Król zaś nie chciał powrócić do swoich, aż cały obóz do kończyn jego objechał. Na brzask się miało, gdy ksiądz Lisiecki, który mszę świętą zabierał się odczytać, powrócił do swych dworaków. Czasu już na odpoczynek nie było, ani kto o nim myślał. Animusz okrutny owładnął właśnie tymi, co wczoraj największą okazywali trwogę. Gdy król wyszedł po mszy na próg, znalazł całe podwórko pełne rotmistrzów, dowódców, starszyzny, dopominającej się rozkazów. Wszyscy poprzysięgali, że do ostatniej kropli krwi bić się gotowi. Wojsko zatem tak jak wczoraj szykować poczęto. W tyle, za obozem znajdowało się miasteczko, a wały obozowe sięgały pod cerkiew ruską, którą wczoraj jeszcze Kozacy odebrali i obsadzili. Z tej jednak strony nie ważyli się napaść, bo silnie była obsadzoną. Już dobry był dzień, gdy razem Kozacy na lewe, a dwaj carzykowie tatarscy rzucili się na prawe skrzydło, którym dowodził Ossoliński. Srogi i zajadły zawrzał bój, w którym mieszczaństwo też oszalałe, w dzwony bijąc, słomę po drogach paląc, udział brało. Prowadzili oni opłotkami znanymi sobie oddziały Kozaków. Zagrzmiały działa i niemiecka piechota dostała kroku. Nie ustępowali napastnicy, ale też wojsko się złamać nie dawało. Królowi przyszły na myśl owe obiecane posiłki, które nie nadciągały. - Strzębosz! - obrócił się do stojącego przy sobie, a kipiącego chęcią wyrwania się do boju chłopaka. - Chcesz ty mi zasłużyć, próbuj, idź do wozów, ciurów i luźnych ludzi, jest ich gromada, co się z założonymi rękami przypatrują daremnie. Dodaj im serca, zbierz do kupy, niech chwycą broni, co jest, zapaśnej. Lada opłotek od namiotu na żerdzi za chorągiew posłuży. Gdy nową siłę nadciągającą zobaczą, pierzchną może. Zrozumiał w lot Dyzma przykazanie królewskie, spiął konia i pobiegł ku obozowi. Jednemu Bogu wiadomo, jakich tam zażył argumentów, ale w niespełna pół godziny niejaki Zabuski, stary żołnierz, który się ze Strzęboszem połączył, prowadził już pod płóciennymi chorągwiami z obrusów wojsko z pachołków i ciurów zebrane, które z taką zajadłością do boju szło, jakby panów swych zawstydzić chciało. Zabuski z tą gromadą wpadł do miasteczka na Kozaków i w pierwszym impecie wysadzili ich precz z niego na pole, ale gdy tu za daleko się zapędzili, kozactwo się opatrzyło, z kim ma do czynienia i poczęło okrutnie siec i rąbać. Dopiero dragonia Pleśnickiego, starosty opoczyńskiego na posiłek im przypadłszy, resztę uratowała. Strzębosz, który razem z Zabuskim prowadził czeladź, nie opatrzył się aż w polu, że ksiądz Lisiecki, który z krzyżem w ręku między ciurów wpadłszy na koniu, najwięcej ich zagrzewał, najpierw postrzelony nieszkodliwie, a potem nie dając się odprowadzić, drugą i trzecią kulą przeszyty, padł na placu. Skoczył ku niemu Dyzma, aby spod konia ratować, ale gdy się nad nim pochylił, usłyszał tylko z ust skrwawionych dobywające się westchnienie ostatnie: - Jezus, Maria, Józef. Ksiądz Lisiecki nie żył. Pod koniec dnia wszyscy się na stanowiskach swych utrzymali, ale straty były ogromne. Uszli wprawdzie Tatarowie, pochowali się Kozacy. Zwycięstwo na oko pozostało przy królu, lecz oczy wodzów widziały już, że po takich kilku Wiktoriach obronić się nawale nie będzie podobna. Gdy przyszło pod noc do obrachunku, płakał król nie tylko swojego ukochanego kapelana, ale żołnierza najlepszego blisko dwu tysięcy, rotmistrzów i towarzyszów swych chorągwi czterdziestu siedmiu i wielu najdzielniejszych z rycerstwa pospolitego. Wzięto jednego murze tatarskiego i plugawego motłochu dosyć, ale tych nie żywiono. Noc zapadła, król dziękczynne odprawiał modlitwy; w obozie dosyć ochoczo i raźno, opatrując rany, rozprawiano o dniu skończonym. Była to jedna z tych walk bez rozgłosu, bez widomego skutku, która więcej wysiłku, męstwa, ofiar kosztowała niż niejedno świetne zwycięstwo. Ossoliński, wszystko zważywszy, wczorajszą myśl Sobieskiego sobie przywłaszczył. Wszedł do izdebki króla z czołem chmurnym. - Bogu dziękujmy! - powitał go Jan Kazimierz - mam najlepszą otuchę. Posiłki nadejść muszą. Zamilczał kanclerz. - Najjaśniejszy Panie - rzekł - i ja nie tracę nadziei, ale gdy szlachetnej krwi oszczędzić można, godzi się próbować. Nie możemy się łudzić, trzymać się będziemy, ale zbaraskich naszych bohaterów nie odsieczem, a sami w końcu wycieńczeni, kto wie, czy coraz napływającym nowym posiłkom tatarskim wydołamy. Król ręce rozkrzyżował. - W Panu Zastępów nadzieja nasza! - zawołał