To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Jak jest potrzebny, to akurat tego cholernego deszczu nie uświad- czysz! - warknął Berg sam do siebie, rozmazując sadzę po twarzy. I jakby w odpowiedzi na jego sarkanie, usłyszał huk gromu. Deszcz lunął z taką siłą, że lejąca się przez dziury w sklepieniu woda natychmiast zaczęła tworzyć kałuże. Leżący do tej pory bez- władnie Ansard drgnął i potrząsnął głową, jak człowiek budzący się ze snu. Berg z otwartymi ustami gapił się na pojedynek dwóch żywiołów - wody i ognia. Woda miała przewagę, przesycone dawną wilgocią drewno kiepsko się paliło. Ogień syczał gniewnie, sypał skrami, ale na koniec zrezygnował i skarlał, zostawiając jeszcze tylko gdzieniegdzie płonące mizernie głownie. - No, no... - skwitował to Berg. Ponownie wykręcił warczącemu wściekle i usiłującemu wstać Ansardowi ręce za plecy i krztusząc się gęstym dymem, pognał jeńca przodem. Wpadłszy na środek sali, zatrzyma! się, dziko tocząc wokół wzro- kiem. Z boku musiał wyglądać nie lepiej od Ansarda, który nagle się wyprostował, podniósł głowę i wyprężył, jakby drgnęła w nim niewi- dzialna sprężyna. Sala była pełna ludzi. Nie byli to oberwańcy rabusie ani na poły przezroczyści z głodu mieszczanie, zasuszeni jak liście jesienią, albo spuchnięci, jak nasiąk- nięte wodą żaby, których ożywiała tylko furia. Nie - wszyscy byli moc- nymi, dobrze wyszkolonymi i doświadczonymi żołnierzami, i wszy- scy mieli pełne ręce roboty. Kusznicy nieruchomo zastygli w swoich niszach, zaś nieliczna, ale sprawna przyboczna gwardia w barwach domu Hrmolda i piechociarze w posiwiałych od popiołu uniformach, umiejętnie rozbierali zwaliska, oczyszczając salę. Sala tronowa ucierpiała od ognia mniej niż Berg mógłby się spo- dziewać - zniszczenia ograniczały się jedynie do śladów pospiesznej ucieczki. Teraz sprzątali wszystko ludzie Ermolda, wycierając kałuże krwi i deszczówki wiechciami poszarpanych gobelinów. Trupów też nie było widać - najprawdopodobniej powyrzucano je wprost przez okna i zapewne leżały pod murem, stłoczone jeden na drugim jak ktody drewna. - Ach, to wy - powitał ich Ermold. Cofnął się od okna w odległym rogu sali i dlatego Berg go wcze- śniej nie zauważył. - A ja się cały czas zastanawiam, gdzie też znikł nasz ambasa- dor Berg - stwierdził regent. - Myślałem, że dawno już się urządził w jakimś przytulnym szałasiku w delcie, a on, jak się okazuje, woli być w samym centrum wydarzeń... Ciekawe, czy wasz kolega też tu jest? - fa... - Berg nie bardzo wiedział, jak zacząć, pokręcił więc tylko głową. O.uł się idiotycznie - jak komik, którego wypchnięto na arenę pod drwiące spojrzenia widzów. Ermold skinął głową i dwaj wojacy podeszli do Ansarda, ujęli go pod ramiona i postawili obok Terranina. Dwaj inni stanęli z obu stron Berga. Za plecami usłyszał cichy, ale bardzo wyrazisty szczęk - nie widział wymierzonych w siebie kusz, ale czuł na karku taksujące spojrzenia kuszników. Ermold strzelił palcami i jeden z uprzątających rumowisko żoł- nierzy wytaszczył spod stosu potrzaskanych mebli jedyne ocalałe krzesło i z wysiłkiem podsunął je regentowi. Ermold stęknął, usiadł na aksamitnej poduszce i ponownie zwrócił się do Berga: - Chcieliście mi coś powiedzieć? Nie krępujcie się, ulżyjcie so- bie. - la... - Berg spojrzał na regenta, a potem przeniósł wzrok na swoje bezużyteczne ręce. „To już wszystko - pomyślał. - Koniec podróży". Nie wiedzieć czemu myśl o ostatecznej rozprawie nie budziła w nim strachu - jak- by niezauważenie przekroczył jakąś niewidzialną granicę, za którą jego własny los nie miał już znaczenia. - Tak... - Ermold mierzył go spojrzeniem pełnym namysłu. - Pomyliłem się co do was. Nie dopatrzyłem. A przecież sam powie- działem - człowiek, który zdradził, może zdradzić i po raz drugi. Ale wiecie... myślałem, że kierują wami szlachetne pobudki, że działacie w interesach Terry. I dlatego ulegacie głosowi rozsądku. A wy jesteście zwykłymi koniunkturalistami. Co tak trzęsiecie głową? Zaprzeczycie? - Zaprzeczę - sprzeciwił się gwałtownie Berg. - My chcieliśmy... zakończyć wszystko pokojowo. W końcu byłoby to wygodne dla obu stron. - Ach tak? - raczył się zdziwić Ermold. - Tacy jesteście szlachet- ni? Żadnej prywaty? No, no... Berg milczał i opuściwszy głowę, wpatrywał się w wyszczerbione płyty posadzki. - Niech wam będzie. Nie chowam urazy. Sprawa zamknięta. Jak widzicie, wasza szlachetność nie na wiele się zdała. - Więc - nie wytrzymał Berg - zostało wam jeszcze sporo pro- chu? Ten nieszczęśnik... - Prochu? Nie. Pigularz stracił wtedy cały zapas - na próby. Nie- wiele brakowało, a byłoby się wam udało. Niewiele... Nie obarczajcie się winą, ambasadorze Berg, zupełnie możliwe, żeście postąpili słusz- nie i godnie, tyle że okoliczności sprzysięgły się przeciwko wam. Zwrócił się do Ansarda: - Nie mogę zrozumieć, czemu nie wybraliście honorowej śmierci z bronią w ręku. Myślałem nawet, że gdzieś was zatłuczono bez mojej wiedzy. Posłałem nawet ludzi na poszukiwania