To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ich mieszek raz po raz wędrował do wagi, odprowadzany troskliwym spojrzeniem Kinka Mitchella, a Handerson wciąż trzymał się sztywno. W jego bladoniebieskich oczach, jak morskie fale w letni dzień, przetaczały się i płonęły ogniem nieziemskie marzenia, aliści zjawisko to wywoływały opowiadania o złotym kruszcu na patelniach poszukiwaczy, a nie whisky, którą lekką ręką wlewał w gardło. Rozpacz ogarniała wspólników, ale nadrabiali tęgimi minami i hałaśliwą wesołością. — Nie krępuj się, mój drogi — walcząc z czkawką powiedział Hootchinoo Bill i klepnął Szweda w plecy. — Jeszcze jednego. Właśnie obchodzimy dziś urodziny Kinka. To mój wspólnik, Kink, Kink Mitchell. A ty, przyjacielu, jak się zowiesz? Gdy się dowiedział, palnął Kinka w plecy aż jęknęło. Kink udawał, że ogromnie go onieśmiela ta zabawa na jego cześć, Szwed zaś bardzo się ucieszył i zaproponował im kolejkę. Wkrótce po tym poczęstunku role się zmieniły i skąpa dusza Handersona wzniosła się na wyżyny niebywałej szczodrobliwości. Fundując czerpał jednak z dobrze wypasionego mieszka. — Najmniej osiemset dolarów — oszacowało rysie oko Kinka. W związku z tym odkryciem Kink skorzystał z pierwszej sposobności, by pomówić w cztery oczy z Bidwellem, do którego należała owa podła whisky i namiot. — Słuchaj Bidwell, masz tu mój worek — powiedział z poufałością i pewnością siebie, na jaką mógł sobie pozwolić tylko jeden stary wyga wobec drugiego. — Odważ mi do niego pięćdziesiąt dolarów. Oddam ci za parę dni. Bill i ja będziemy ci wdzięczni do grobowej deski. Od tej chwili mieszek przyjaciół coraz częściej wędrował na wagę, a obchód urodzin Kinka ogromnie się ożywił. Solenizant usiłował nawet zaintonować klasyczną pieśń starych wyjadaczy, „Więc pijmy, pijmy zakazany owoc”, ale skiksował i utopił swą konsternację w nowej kolejce. Sam Bidwell uczcił urodziny Kinka jedną czy dwiema kolejkami na rachunek zakładu. Kink i Bill byli już dobrze ululani, kiedy Handersonowi oczy zaczęły się kleić, a język pomału się rozwiązywał. Bill zrobił się sentymentalny i skłonny do zwierzeń. Spowiadał się ze swych smutków i nieszczęść barmanowi oraz całemu światu w ogóle, a Handersonowi w szczególności. Niepotrzebne mu były zdolności aktorskie. Podła whisky podpowiedziała mu, jak ma zagrać swą rolę. Ogromnie się martwił o siebie i Kinka, a kiedy powiedział, że wraz ze wspólnikiem noszą się z myślą sprzedaży połowy cennej działki, bo nie mają co jeść, zapłakał rzewnymi łzami. Nawet Kink pilnie słuchał i wierzył. W oczach Handersona pojawiły się niedobre błyski, gdy zapytał: — Ile myszlicie wziąć? Bill i Kink zdawali się nie słyszeć. Musiał powtórzyć pytanie. Zwlekali z odpowiedzią. Szwed wyraźnie się rozpalał. Trzymając się lady huśtał się w przód i w tył na stołku strzygąc uszami, żeby nie uronić ani słowa z tego, co tamci mówili na boku. A oni zawzięcie spierali się, czy sprzedać czy nie, i teatralnym szeptem targowali się między sobą o cenę, jakiej zażądać. — Dwieście — hep — pięćdziesiąt — oznajmił w końcu Bill — ale właściwie to nie mamy zamiaru sprzedać. — I bardzo mądrze robicie. Panowie wybaczą, że wtrącam swoje trzy grosze — podparł ich Bidwell. — Ma się rozumieć — podchwycił Kink. — Nie jesteśmy instytucją dobroczynną, żeby hojną ręką rozdawać majątek Szwedom i tym podobnym. — Ja myszlę, my sze napijemy — powiedział przy wtórze czkawki Ans Handerson, zręcznie odkładając tamtą sprawę na bardziej stosowną chwilę. Wówczas, aby przybliżyć tę stosowniejszą chwilę, mieszek Handersona zaczął kursować między tylną kieszenią jego spodni a szalą wagi. Bill i Kink długo się opierali, aż w końcu ulegli namowom Szweda. Wtedy on się zawahał. Odciągnął Bidwella na bok. Zataczał się niemożliwie i musiał objąć szynkarza, żeby nie upaść. — Czy ci goście to porządni faceci, jak pan uważasz? — Mur — z całego serca zapewnił Bidwell. — Znam ich od lat. Stara wiara. Jak sprzedają działkę, to sprzedają działkę. Powietrzem nie handlują. — Myszlę, że ja kupię — oświadczył Ans Handerson chwiejnym krokiem zmierzając w stronę pary wspólników. Tym razem jednak rozmarzył się na dobre i oznajmił, że albo kupi całą działkę, albo nic. Ogromnie to zabolało Hootchinoo Billa. We wspaniałej tyradzie gromił świńską żarłoczność Szwedów i żółtodziobów. Podczas tej mowy kilka razy zasypiał, głos przechodził mu wtedy w ciche, nieartykułowane dźwięki, a głowa opadała na pierś. Ale ilekroć obudził go szturchaniec Kinka lub Bidwella, natychmiast z ust jego buchał nowy potok wyzwisk i obelg. Ans Handerson znosił to spokojnie. Każde wyzwisko dodawało wartości działce. W tak przykry sposób okazywana niechęć sprzedania działki wiele dawała mu do myślenia, doznał więc niezmiernej ulgi, gdy Hootchinoo Bill chrapnąwszy rymnął na podłogę i można było rozpocząć pertraktacje z dostępniejszym wspólnikiem. Kink Mitchell istotnie był bardziej ustępliwy, choć matematyk całkiem kiepski. Płakał jak bóbr, lecz cóż z tego, skoro chciał sprzedać pół działki za dwieście pięćdziesiąt dolarów, a całą za siedemset pięćdziesiąt. Ans Handerson i Bidwell ciężko pracowali starając się sprostować jego błędne poglądy w sprawie ułamków, ale na nic się to nie zdało. Kink wylewał łzy i żale na szynkwas i ramiona swych towarzyszy, ale nawet potok łez nie zdołał zmyć jego przekonania, że jeśli pół działki warte jest dwieście pięćdziesiąt, to dwie połówki muszą kosztować trzy razy tyle. W końcu — nawet Bidwell nie bardzo pamiętał, jak się skończyła ta noc — spisana została umowa kupna — sprzedaży, mocą której Bill Rader i Charles Mitchell zrzekają się wszelkich praw i roszczeń do działki „Nr 24 Eldorado”, taką bowiem nazwę nadał potokowi jakiś optymistycznie usposobiony chechaquo. Gdy Kink podpisał umowę, wszyscy trzej zespolili swe siły, żeby ocucić Billa. Z piórem w ręce długo kiwał się nad dokumentem, ilekroć zaś chybnął się w tył lub w przód, w oczach Ansa Handersona zapalały się i gasły blaski cudownej złotej wizji. Kiedy wreszcie cenny podpis został złożony, a cena wypłacona w złotym piasku, Szwed westchnął głęboko i osunął się pod stół, gdzie snem sprawiedliwego przespał do rana. Dzień wstał szary i chłodny. Szwed czuł się kiepsko. Gdy się obudził, odruchowo sięgnął ręką do mieszka. Zdziwił się bardzo, że mieszek jest taki lekki. Pomału wspomnienia ostatniej nocy napływały do głowy Szweda. Czyjeś ochrypłe głosy nie dawały mu spać. Otwarł oczy i wyjrzał spod stołu