To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- I co teraz, kedywie? - zapytał jego osobisty adiutant Jaffan. - Chcę, żeby ludzi przerzucono w inne miejsce, Jaffanie, tak szybko, jak to tylko możliwe. Musimy zacząć planować następne posunięcie. Po obiedzie przyślij do mnie głównego kwatermistrza. Trzeba pomówić o nowych szlakach zaopatrzenia. - To znaczy, że ruszamy w stronę Searilu? - zapytał Jaffan z błyskiem w oczach. - Tak. Rzecz jasna, będziemy potrzebowali czasu na reorganizację i konsolidację, ale pomaszerujemy na Searil. Niech Ahrimuz nadal błogosławi nasze armie, tak jak uczynił to tutaj. Zwołam wieczorem indabę wyższych rangą oficerów, by omówić szczegóły. - Tak jest, kedywie! - Aha, Jaffanie... - Słucham, kedywie? - Dopilnuj, by Lejer umarł przed upływem godziny. To odważny człowiek, pomimo wszystkich jego wad. Nie lubię widoku odważnych ludzi wiszących na krzyżach. SIEDEM Dalej na zachód, na trakcie searilskim. Deszcz padał bez chwili przerwy, być może opłakując upadek Miasta Boga. Szczyty Thurianu zniknęly za jego rzadką, siną zasłoną, wilgoć nadała powietrzu nieprzejrzystość macicy perłowej i Corfe dostrzegał jedynie poruszające się po obu jego stronach zamazane kształty, które od czasu do czasu stawały się ciemniejsze i wyraźniejsze, gdy zbliżały się do niego. Potem oddalały się i bladły niczym widma. Buty zapadały mu się po kostki w lepkie błoto, a woda spływała po twarzy niczym pot. Był zmęczony, zziębnięty do szpiku kości i nieczuły jak kamień. Uciekające hordy szły tędy już od kilku dni. Zostawiły bliznę na samej twarzy Ziemi, długiego węża z wydeptanego błota, szerokiego prawie na milę. Dawny, wąski trakt wiodący na zachód zniknął pod nim bez śladu. Deszcz wsiąkał w zrytą nogami glebę, przetwarzając ją w coś przypominającego płynny klej. Co kilka jardów leżały częściowo pogrzebane w ziemi ciała. Szeregi uchodźców zaczynały już rzednieć. Ludzie, którzy zabrali z Aekiru tylko bluzy okrywające ich grzbiety, drżeli i dygotali z zimna, wlokąc się ku niepewnemu schronieniu, jakim były torunnańskie fortyfikacje. Pierwsi utracili siły najmłodsi i najstarsi. Większość ciał widzianych przez Corfe’a należała do dzieci i starców. Niekiedy dostrzegał też kanciasty kształt przewróconego wozu, który tonął powoli w błocie razem z leżącym obok ścierwem muła albo pary wołów. Ludzie dobrali się już do mięsa i w nieustannym deszczu blado połyskiwały odsłonięte kości. W zrodzonej z deszczu mgle rozległy się nagle wrzaski. Wyglądało na to, że gdzieś z przodu wybuchła walka. Corfe usłyszał krzyczącego z bólu starca, a potem łoskot ciosów. Nie przyśpieszył kroku i dalej wlókł się naprzód. Od chwili opuszczenia Aekiru widział już ze dwadzieścia podobnych starć. Były równie mało interesujące jak padający deszcz. Nagle znalazł się w samym środku bójki. Z mgły wypadł staruszek w czarnych od błota szatach. Na twarzy miał odrażającą bliznę i wyciągał jedną rękę przed siebie, jakby chciał wymacać drogę w wilgotnym powietrzu. Drugą dłonią przyciskał do piersi jakiś przedmiot. Ścigało go kilku ludzi, którzy warczeli wściekle i pokrzykiwali coś do siebie. Starzec potknął się i runął jak długi w błoto. Przez chwilę leżał bez ruchu, a potem poruszył się słabo. Kiedy uniósł głowę, Corfe zauważył, że wydłubano mu oczy. Ciemne, pokryte strupami jamy oczodołów wypełniały błoto i deszcz. Ścigający podbiegli bliżej, banda obdartusów z szaleństwem w oczach. Mieli pałki i puginały. Jeden trzymał w ręku pikę o złamanym trzonku. Dźgnął starca tępym, rozszczepiającym się końcem. - No, dziadku, oddaj nam tę błyskotkę, a może pozwolimy ci żyć. Tobie ona już na nic. I tak nie widzisz jej blasku. Staruszek spróbował się podźwignąć na kolana, ale nie pozwalało mu na to błoto. Dyszał chrapliwie. - Zostawcie mnie, synowie - wyjęczał. - Błagam was w imię Błogosławionego Świętego. Corfe zauważył, że na wychudzonej szyi starca wisi symbol złączonych w modlitwie dłoni o kształcie litery A, godło ramusiańskiego duchowieństwa. Przedmiot był usmarowany błotem, lecz można było dostrzec blask złota i drogich kamieni. - Sam jesteś sobie winien, przeklęty przez Boga Kruku. Mężczyźni otoczyli leżącego na ziemi starca jak sępy zlatujące się do padliny. Szarpali brutalnie jego ciało, usiłując zerwać łańcuch