To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Nic nie kołysze, człowiek ma na wszystko czas, może sobie mieszkać nawet w kajucie admiralskiej, w kuchni pracują kobiety, więc i jedzenie jest w porządku... Powiadam panu, panie Talbot, trudno wymarzyć sobie coś lepszego. Nasza łajba siedem lat stała sobie spokojnie przy nabrzeżu, zanim panowie z Admiralicji przypomnieli sobie o niej i wciągnęli do służby, ale nikt nie zadał sobie nawet trudu, żeby wydostać ją na brzeg i oskrobać kadłub z wodorostów. Przeciągnęliśmy tylko parę razy linę pod kadłubem, ale niewiele to dało i właśnie dlatego ruszamy się jak mucha w smole. Mam nadzieję, że w tej Zatoce Sydney, czy jak ją tam zwą, mają port przy ujściu jakiejś rzeki. - Gdyby chcieli oskrobać dno z wodorostów, mogliby wydrapać w nim dziurę - zauważył działomistrz. Zaczęliśmy oddalać się od interesującego mnie tematu, więc postanowiłem skorzystać z ostatniej szansy. - Czy płatnik dzieli z panami to obszerne pomieszczenie? Zapadło dziwne, niezręczne milczenie, dopiero po dłuższej chwili przerwane przez pana Gibbsa. - Nie, on mieszka na pomoście nad beczkami z wodą, wśród bagaży i ładunku. - A co składa się na ów ładunek? - Bele i skrzynie - poinformował mnie artylerzysta. - Pociski armatnie, proch, lonty, zapalniki, kartacze oraz trzydzieści dwudziestoczterofuntówek, zaczopowanych, nasmarowanych i ułożonych jedna na drugiej. - Beczki - dodał cieśla. - Topory i siekiery, młotki i dłuta, piły i młoty kowalskie, młoty drewniane, gwoździe, kołki, blacha miedziana, czopy, uprzęże, kajdany, balustrada z kutego żelaza na balkon gubernatora., flaszki, baryłki, kadzie, beczułki mniejsze, beczułki większe, butelki, kosze, nasiona, pasza, nafta do lamp, papier, płótno... - Oraz tysiąc innych rzeczy - wtrącił się nawigator. - A raczej dziesięć tysięcy pomnożone przez dziesięć tysięcy. - Pokaż to panu3 panie Taylor - powiedział cieśla. - Weź latarnię i wyobraź sobie, że jesteś kapitanem oprowadzającym gościa po swoim statku. Pan Taylor posłusznie wykonał polecenie i ruszył, bardziej pełznąc niż idąc, w kierunku dziobu statku. - Kto wie, może nawet uda wam się spotkać płatnika! - rozległ się za naszymi plecami czyjś głos. Była to niezwykła, mało przyjemna wędrówka, podczas której kilka razy istotnie dostrzegłem umykające szczury. Pan Taylor, czemu nie należy się dziwić, radził sobie znacznie lepiej niż ja, tak że co jakiś czas musiałem wołać, by zaczekał, gdyż oddalał się na sporą odległość, pozostawiając mnie w niemal całkowitej, groźnej ciemności. Za każdym razem wracał, a wówczas w blasku latarni widziałem piętrzące się po bokach i nad nami tajemnicze kształty, sprawiające wrażenie, jakby ktoś zgromadził te rzeczy w ogromnym nieładzie i bez żadnej dostrzegalnej przyczyny. W pewnej chwili potknąłem się i upadłem, a wówczas moje ręce zagłębiły się w mieszaninie piasku i żwiru stanowiącej balast naszego statku, o której pierwszego dnia podróży wspomniał Wheeler. Właśnie wtedy, gramoląc się niezdarnie na nogi, przez mgnienie oka widziałem naszego płatnika - w każdym razie wydaje mi się, że to był on. Ujrzałem go przez coś w rodzaju judasza wywierconego w drewnianym przepierzeniu, a ponieważ kto jak kto, ale on chyba jako jedyny z całej załogi nie musiał oszczędzać światła, niewielki otwór jarzył się niczym okular lunety skierowanej prosto w słońce. Zobaczyłem potężną głowę pochyloną nad jakąś księgą, maleńkie binokle... i nic więcej. I to miał być człowiek, o którym wystarczyło wspomnieć, by zmusić do milczenia ludzi codziennie stających w szranki ze śmiercią! Wygramoliłem się na chwiejny pomost z desek i ruszyłem za panem Taylorem, natychmiast tracąc z oczu mieszkańca tych ponurych czeluści. Wkrótce dotarliśmy do dziobowej części statku, a pan Taylor poprowadził mnie w górę po niezliczonych drabinach, pokrzykując swoim cienkim głosem: „Schodnia! Schodnia!” Niech jednak wasza lordowska mość nie wyobraża sobie, że młodzian ów nakazywał w ten sposób, by dla mojej wygody opuszczono jakiś mechanizm. W marynarskim języku „schodnia” znaczy niewiele więcej niż wspomniana już przeze mnie drabina, aspirant zaś stał się kimś w rodzaju przewodnika, ostrzegającego o kolejnych przeszkodach, a także strażnika, który miał mi zapewnić ochronę przed natarczywością osób niższego stanu. Tak więc wynurzaliśmy się z głębin, mijając pokłady pełne najróżniejszych ludzi, woni i odgłosów, by wreszcie dotrzeć na zatłoczony forkasztel, gdzie z trudną do opisania ulgą począłem głęboko wdychać świeże, chłodne powietrze