To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Podstawiono mu lektykę niesioną przez dwóch cyklopów, ale odprawił ją. Postanowił przez jakiś czas iść pieszo, w ramach urozmaicenia i celem rozprostowania nóg. Jako że dawno już nie ćwiczył swego ciała, krótki spacer z pewnością go odświeży. Wysuwając się celowo przed świtę, czarodziej wyruszył, by zająć się swoimi sprawami. Siodło Chunthy zostało umocowane na grzbiecie jednego z większych robali, ciężko myślącej glisty zwanej Soriusu. Z tyłu za tym wierzchowcem wiły się jeszcze dwa robaki, oczekując na rozkaz wyruszenia. Wypchane juki Chunthy, wykonane ze skóry Albinosa, zwisały po bokach tuż przed jej szeroko rozstawionymi nogami. Dzięki temu miała łatwy dostęp do swych afrodyzjaków, eliksirów, kamieni snów i wybranych różdżek oraz sakw pełnych proszku z halucynogennych grzybków. Była gotowa. - Jazda! - rozkazała. W tym miejscu, przy wejściu do jej osobistej komnaty, blask grzybów był wyjątkowo silny, a jej naga skóra, ogrzewana jak zawsze przez płonący w niej wewnętrzny ogień, lśniła jak nasmarowana miłosnym olejkiem. Chuntha uśmiechnęła się. Zapowiadała się niezła przygoda, zakończona wspaniałym, niezapomnianym aktem seksualnym. Ta smakowita myśl rozgrzała ją jeszcze bardziej. IX Conan, Elashi i Tull przez większą część dnia płynęli po Bezsłonecznym Morzu bez żadnych przeszkód. Od czasu do czasu coś tam zawirowało koło nich, rozpryskując wodę i marszcząc spokojną powierzchnię jeziora, ale bystry wzrok Conana nigdy nie zauważył przyczyny tych zjawisk. Raz wprawdzie coś wielkiego uderzyło w rybią tratwę, przewracając wszystkich pasażerów, ale cokolwiek to było, nie wróciło, by ich niepokoić. Prawdopodobnie odgryzło kęs od ich łodzi i odpłynęło. Przed wieczorem (przynajmniej tak to oceniał Conan, bo jakże poznać porę dnia w ciągłym blasku zielonkawych ścian?) powiosłowali ku cichej zatoczce i przycumowali tratwę do skalistego brzegu. Było tu znacznie ciemniej niż gdzie indziej, ponieważ światło grzybów nie dochodziło do tworzącej zatokę groty. Toteż jeśli ktokolwiek płynąłby morzem tuż obok, pewnie nie zauważyłby w środku ani ich, ani prowizorycznej łodzi. W czasie podróży ciała wszystkich trojga pokryły się lepką i cuchnącą wydzieliną rybiego cielska, tak że żadne z nich nie miało ochoty spać na martwym potworze. Wspięli się zatem na brzeg po naturalnych schodach utworzonych przez rząd półek skalnych i zabrali się do jedzenia "ugotowanej" grzybowym kwasem ryby. Tull zebrał jeszcze kilka nie tak wybornych, ale i nie obrzydliwych porostów, które żuli, odpoczywając. - Szkoda, że nie możemy rozpalić ognia - narzekała Elashi. - Tak tu wilgotno. Conan spojrzał na nią, nic nie mówiąc. - Wiem, wiem - dodała szybko. - Równie dobrze mogłabym sobie życzyć królestwa. Tak sobie tylko myślę. - Jak daleko dziś przepłynęliśmy? - spytał Tull. Conan wzruszył ramionami. - Całe mile zapewne. Ciężko powiedzieć, patrząc na wodę. - Tak. I sądzę, że zgubiliśmy pogoń. Raczej trudno śledzić trop w wodzie. Conan przeżuł kęs porostów. Były gorzkie w smaku, jednak zawsze to jakaś odmiana w stosunku do ryby. Wcześniej jedli ją jak najlepsze mięsiwo na świecie, lecz po kilku kolejnych posiłkach straciła wiele na uroku. Prawdopodobnie Tull miał rację, jeśli chodziło o ich prześladowców, ale Conan i tak zamierzał spać z jedną ręką na mieczu. Tym miejscem władali czarodziej i wiedźma, a choć nie miał doświadczenia w kontaktach z magią, nie chciał go ani trochę więcej. Takie rzeczy były groźne i niejasne. Gdy stawiał czoło zbrojnej w szpony bestii albo szalonemu berserkerowi, radził sobie lepiej niż większość ludzi. Jednak jakiś plujący zaklęciami nekromanta, to już zupełnie inna sprawa. Uczciwi ludzie trzymali się od nich jak najdalej, a także Conan nie miał ochoty na spotkania z czarodziejami, wiedźmami czy innymi dziwolągami. - Wezmę pierwszą wartę - zaproponował Tull. Conan skinął głową. Spojrzał na Elashi. - Nie mamy co prawda ogniska, ale możemy dzielić się naszym własnym ciepłem. - Owszem - odparła, uśmiechając się. Razem znaleźli sobie wyjątkowo ciemny zaułek w grocie, pozostawiając Tulla siedzącego przy brzegu i patrzącego na gładką jak lód powierzchnię Bezsłonecznego Morza. Tkaczki nie mogły się poruszać ze względu na korzenie, ale nie były przez to mniej niebezpieczne. Olbrzymie rośliny, każda dwukrotnie wyższa od dużego cyklopa, uzbrojone w kolczaste macki otaczające centralnie położoną paszczę, produkowały cienką, lepką nić służącą do oplatania nieostrożnych ofiar. W przeciwieństwie do pająków, z których większość budowała swe sieci, by złapać przechodzącą zwierzynę, Tkaczki wystrzeliwały klejące, grube wiązki na pewną odległość. Liny te przylepiały się do wszystkiego oprócz roślinnej sieci. Schwytane ofiary były wleczone w kierunku rośliny, gdzie tkwiły, nabite na ostre ciernie, dopóki próbowały walczyć, a następnie trafiały do rozwartej paszczy. Wszędzie wokół roślin podłogę pokrywała jedwabista warstewka migoczącej sieci, która zapobiegała przylepianiu się do niej wystrzeliwanych lin. Na wierzchu zaś leżały nie przetrawione i zwrócone kości z tysięcy posiłków, jako nieme ostrzeżenie, że każdy, kto chciałby rozmawiać z Tkaczkami, powinien trzymać się poza ich zasięgiem, albo narazi się na ich nieposkromione apetyty. Wikkel i Deek stali daleko poza powierzchnią najobszerniejszej roślinnej wykładziny i rozmawiali z królową tego gniazda Tkaczek. Logika sugerowałaby, że Tkaczki dawno już wyginęły, skoro nie mogły się poruszać, nawet mimo umiejętności ciskania wiązkami sieci. A każdy gatunek posiadający choćby pół mózgu, przez lata z pewnością nauczyłby się omijać ich terytoria. Tkaczki posiadały jednakże jeszcze jedną umiejętność i mimo że Wikkel i Deek rozmawiali już z nimi wiele razy, teraz też byli pod głębokim wrażeniem talentów tych dziwnych roślin. Otóż Tkaczki miały wyjątkowo pociągające głosy. Gdy tylko królowa zaczęła mówić, Wikkel usłyszał zmysłowy głos samicy cyklopa, słodki jak miód i przepełniony obietnicą cielesnych przyjemności, którym prawie nie można się oprzeć. Prawie. Deek odebrał swym aparatem słuchowym odgłos samicy swego gatunku noszącej tysiące jaj i pożądającej takiego wielkiego, silnego robala jak on, żeby zapłodnił je ku swej rychłej rozkoszy. Gwarantowanej rozkoszy, mój robaczku... Zarówno cyklop, jak i robal wiedzieli, że każda istota odbierała ten głos odpowiednio dla swego gatunku. Samce słyszały samice i odwrotnie, tak że tylko ci o wyjątkowo silnych umysłach lub doświadczeni w postępowaniu z Tkaczkami mogli się oprzeć ich syreniemu śpiewowi. - Podejdźcie bliżej - zaprosiła królowa roślin - abyśmy mogli przedyskutować, co tam chcecie, bez silenia się na krzyki