To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ale wątpliwe, aby nawet dobry kreślarz mógł od ręki odtworzyć jej sylwetkę na papierze...    Wydawała się dzieckiem samej Przestrzeni, w której mogła mknąć swobodnie i radośnie. Wskazywała na to od razu jej wyjątkowa smukłość (była ona półtora faza dłuższa od ich rakiety), chociaż pewne elementy – ostre podłużne żebra, sześciokątne wcięcie, wklęsłe płaszczyzny w części dziobowej – zaskakiwały mieszkańców Ziemi. Ale niewątpliwie konstrukcja zewnętrzna wynikała z wymogów kosmicznych, nie odgadnionych dotychczas dla ludzi, którzy niegdyś pojąć nie mogli zasady skrzydeł w kształcie delty.    Siencow pomyślał, że taki statek mknie wytrwale niczym promień światła, przenikając pola grawitacji jak igła luźny splot materiału. Gardło kosmonauty ścisnął skurcz. Pewnie był to spazm zachwytu, lecz Siencow szybko opuścił rękę do pasa i pokręcił lekko kranikiem, regulującym dopływ tlenu. – Rzeczywiście, nie nasz statek – potwierdził Rain. Siencow odkaszlnął, głos jego zabrzmiał głucho: – Jaki piękny... podejdźmy na chwilkę bliżej. Żeby chociaż dotknąć... dlaczego ta część przybrała kształt wielokąta? Rakieta, ale jakie dziwne ma dysze... – Dosyć – przerwał Rain. – Szkoda czasu, – Przecież tylko dwa kroki... – Nie. Kosmonauci to tacy ludzie... – Którzy wszystko robią o właściwej porze? Cytujesz mnie? Trudno, trzeba wracać. Tutaj nikt nie zaglądał, bo w pyle zostałby ślad. – Oni są na pewno w sąsiedniej grodzi – powiedział Rain. – Idziemy w dobrym kierunku...    Skierowali się do wyjścia. Rain zauważył z trwogą, że ruchy Siencowa utraciły lekkość, a jego ciężki oddech w słuchawkach brzmiał jak groźny szum.    Jasne, że atletyczny Siencow pierwszy zużyje zapas tlenu, już oddycha z trudem...    Jakby odgadując myśli towarzysza Siencow powiedział stłumionym głosem: – Byle tylko nie zostawać w tyle... – iż wyraźnym wysiłkiem ruszył szybciej.    W momencie, kiedy od drzwi dzieliły ich dwa kroki, światło w hali nagle zgasło i zapadł nieprzenikniony mrok. Odruchowo włączyli reflektory. Rain pierwszy przycisnął stopą schodek – drzwi ani drgnęły. Wtedy z kolei ze złością tupnął w schodek Siencow... Czuli, jak podłoga pod nogami lekko się ugina, gdzieś pod nią w rozrzedzonej atmosferze pstrykały kontakty, ale drzwi były wciąż zamknięte.    Siencow bezwładnie osunął się na podłogę i chrapliwie szepnął: – Teraz chyba wsiąkliśmy ostatecznie... Wszelkie próby, aby otworzyć drzwi, zawiodły. Nadal panowały ciemności. Siencow i Rain odpoczęli trochę, Siencow oddychał coraz ciężej. Nawet ta ograniczona dawka tlenu, którą sam sobie wyznaczył, także się wyczerpywała...    Obserwując leżących bezwładnie na podłodze nikt by nie odgadł, jak intensywnie pracowały obecnie ich umysły, szukając wszelkich, najbardziej nieprawdopodobnych możliwości wymknięcia się z tej pułapki. Nie byli załamani, bo przeżyli już i śmierć, i zmartwychwstanie – tam, na powierzchni. Teraz owładnęła nimi wyłącznie chęć walki do ostatniego tchu. – Automaty wysiadły... – wychrypiał wreszcie Siencow, jakby podsumowując rozmyślania. – Jednak Azarow miał rację... Nie szkodzi, jeszcze zobaczymy... – Automaty automatami, a my jesteśmy ludźmi, powinniśmy być mądrzejsi – odezwał się Rain. Siencow milczał chwilę. – No cóż – powiedział jeszcze wolniej i bardziej ochryple – na razie nie pozostaje nam nic innego, tylko spróbować obejrzeć rakietę, dopóki starczy sił. Oczywiście, najłatwiej byłoby czekać, aż automaty wrócą do równowagi, uznają, że nie najgorsze z nas chłopaki i otworzą drzwi... Jakie jest pana zdanie w kwestii rakiety, profesorze? – Mniej więcej to samo – odparł Rain wstając. – Jeżeli otaczająca atmosfera nie nadaje się do oddychania, rakieta jest jedyną nadzieją. – Zasapał ze złością. – Mówiąc szczerze, nie bardzo mam ochotę zdejmować hełm. Jakoś nie bardzo wierzę, żeby tu był tlen...    Siencow przytaknął skinieniem, potem znów nabrawszy sił do rozmowy, powiedział: – Ale biorąc rzecz logicznie, jeśli nie ma tu obecnie istot żywych, to atmosfera powinna być obojętna, coś w rodzaju mieszaniny gazów szlachetnych. Automaty nie potrzebują tlenu, a w obojętnej atmosferze lepiej się konserwują. Metal tutaj jest, ale brak śladów utlenienia... – I tak nie możemy tego sprawdzić – rzucił Rain. – Że też nie przyszło nam do głowy, żeby zabrać kieszonkowe analizatory...    Rain nie chciał się odzywać, ale zwyciężyło w nim poczucie sprawiedliwości i odparł: – Nie przewidywaliśmy, że będą nam potrzebne... – Nie przewidywaliśmy... Ale przewidywaliśmy nieprzewidziane sytuacje. Nawet szczególną konieczność... – Siencow mówił coraz wolniej, jakby zapadał w drzemkę po smacznym obiedzie. Nagle Rain pojął, że Siencow umyślnie wstrzymuje oddech, tłumiąc w ten sposób świszczący odgłos. Rzeczywiście nic nie było słychać, bo ponadto od czasu do czasu kapitan wyłączał radio, nie chcąc niepokoić towarzysza, i chyba obserwował jego usta, żeby się włączyć, gdy ten zacznie mówić... Rain poczuł skurcz w gardle, a nawet jakby zawstydzenie, że jemu, sądząc z manometru, tlenu starczy jeszcze na piętnaście, a może dwadzieścia minut. – Idziemy do rakiety! – powiedział stanowczo.    Jednak Siencow, który usiłował wstać, ledwie trzymał się na nogach i Rain niemal wlókł go w kierunku niższego skraju estakady.    Oczywista, Rain wiedział, że Siencow nie zdoła się na nią wdrapać. Nie mógł także podnieść towarzysza na dwumetrową wysokość, chociaż przy normalnym dopływie tlenu zdołałby to zrobić jedną ręką, gdyż tutaj Siencow łącznie z całym ekwipunkiem ważył nie więcej niż dwadzieścia kilogramów... Dlatego Rain zostawił Siencowa w pozycji siedzącej, opartego plecami ó pierwsze przęsło estakady i włączył jego reflektor na pełną moc, żeby kapitan nie czuł się osamotniony;. Teraz już nie miało sensu oszczędzanie energii...    Potem się rozejrzał. Było mało prawdopodobne, aby załoga rakiety wchodząc do niej musiała wskakiwać na estakadę. Jednak nie było czasu na roztrząsanie tego problemu, nie mówiąc już o szukaniu dźwigu.    Zebrawszy siły Rain skoczył, uchwycił się oburącz krawędzi i wczołgał się na pomost. W skafandrze było to znacznie trudniejsze niż w kombinezonie i wysiłek go zmęczył. Nie miał odwagi wstać i oddychając ciężko, ruszył ku rakiecie na czworakach.    Wydało mu się, że minęło bardzo wiele czasu, gdy tak pełzł po platformie do rakiety, a potem wzdłuż jej burty. Jeżeli rakieta nie jest automatyczna lub zdalnie kierowana, lecz przeznaczona dla żywych istot, to w zbiornikach mogły pozostać jakieś resztki tlenu... To była jedyna szansa ratunku