To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
.. twoja mać — tłumaczy Tatar — nijak nie łaję. Chleb mi... twoja mać. __ Durak!... durak!... — purpurowieje siostra i wylatuje z sali. Całkiem rozpuścił się nasz okoiodok. Kaptienarmus, to znaczy prowiantowy kapral swierchsroczny (służby stałej, była to bowiem lukratywna funkcja), był na rekonwalescencji po złamaniu nogi. Starszy już człowiek, kuśtykał za nami wszystkimi i nudził, by grać z nim w warcaby. Wspólnymi więc siłami wwindowalismy go na wysoki piec, z którego biedaczyna bał się zeskoczyć ze swoją nogą. — Zdejmiemy cię, jak odszczekasz wszystkie nie doważone porcje. Certowanie się nie pomogło. Zaczął posłusznie szczekać: — Hau... hau... hau... — Jeszcze. — Hau... hau... hau... — Głośniej!... Nagle posłyszeliśmy kroki i pyrgnęliśmy do sąsiedniej sali. Doktor Kisielew znalazł się bko w oko z kaptienarmusem szczekającym na niego z wysokości pieca. — Ot — zainteresował się ze zdumieniem — kapral zawodowy, a po piecach łazi i szczeka. Przyszedł z koszar młody chłopiec Ukrainiec. Chachoł dostał taki wycisk w pułku, że zrywał się na baczność przed każdym, co na niego wrzasnął władczym tonem komendy. Pod jego łóżkiem położyliśmy puste pudełko od zapałek. Przez dwie dziurki w ściankach przeciągnięta nić woskowana była uwiązana do dwóch zapałek przylegających do wewnętrznych ścianek. Nić podwójnie naciągnięta, biegła pod szeregiem łóżek aż w drugi koniec, gdzie napięto ją na cygarniczkę od papierosa. Po czym wskazano Chachłowi łóżko mu przydzielone, oświadczając, że przedwczoraj zmarł na nim dobosz i słyszano w nocy werbel rozlegający się z tego łóżka. Chachoł zastrachał się, błagał o inne łóżko, sterroryzowano go władczą komendą. Wreszcie usnął. Wówczas poczęliśmy przygotowania. Dostarczono mi fartuch sanitariusza. Włożyłem do kieszeni łyżeczkę oraz tubkę z pastą do zębów i czekałem. Jeden z żołnierzy, położywszy się na łóżku w drugim końcu sali, począł kręcić cygarniczką, naprężona nitka wywołała terkotanie pod łóżkiem Chachła. Obudzono go: — Co ty, czort, zębami zgrzytasz?... — Nijak nie, Jego Dobrzeurodzoność, nie zgrzytam... Tu ponowiło się terkotanie.' — Barabanszczik! — wrzasnął Chachoł i począł uciekać. Na to tylko czekano. Skrępowano go i polecono meldować „doktorowi", że zaszedł wypadek furii. Wkroczyłem na salę z godnością. Wszyscy, z wyjątkiem trzymających delikwenta, stali każdy przy swoim łóżku. — Baczność! — wrzasnął któryś. — Spocznij — powiedziałem — gdzie chory, co się stało? — Jego Dobrzeurodzoność — meldował mi jeden z żołnierzy — porwał się z krzykiem, że mu jakiś dobosz wlazł do łóżka, i dalej ganiać po sali. Jasne, że zwariował. Chłopak ciężko . dyszał. Zmiarkowałem, że znowu, jak nieraz w dzikich figlach, przebraliśmy miarę. Położyłem rękę na jego czole i powiedziałem spokojnym głosem: — Ty się, bracie, nie obawiaj. Tu są sami swoi. Nikt ci nic złego nie może zrobić. Chachoł uspokoił się, kiedy kazałem trzymającym go odstąpić. Należały się jednak współautorom jakieś circenses, poleciłem więc „furiatowi" usiąść na łóżku i zdjąć koszulę. Kazałem mu brać głębokie oddechy, opukałem, wsadziłem łyżeczkę do ust, przyciskając język i badając gardło, co audytorium chłonęło z niebywałą rozkoszą. Poczuwali się do inicjatywy. Posłyszałem żarliwy szept — spojrzałem w bok, szepczący wyciągał flaszeczkę atramentu, po którą pobiegł do kancelarii. — Atramentem mu... wysmarować, żeby siostrze się podobał. ¦— Kładź się — powiedziałem. Nagle, pochylony nad łóżkiem, poczułem, jakby mróz poszedł po sali. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że we drzwiach stanął Fiedotow, ów rudy felczer, groza szpitala, który wszelkie niesubordynacje karał adnotacją „zdrów" i „wypiską" ze szpitala. A tu czekała mię jeszcze jedna analiza. Rozpaczliwe myśli zakotłowały mi się w głowie. Nasiekin, trzy i pół roku, studia... Fiedotow stał zdezorientowany. Słyszał, wchodząc, mój autorytatywny ton, fachowe podejście, widział na mnie biały kitel używany przez lekarzy, wiedział, że na miejsce skompromitowanego Kisielewa ma przyjść następca, nie widział (tymczasem) moich-gaci i pantofli za łóżkiem. Jak je zobaczy, wszystko się skończy. Spojrzałem obojętnym wzrokiem na felczera i powiedziałem bardzo fachowym głosem do „chorego' : — Wstań no jeszcze. A pan jest felczerem? — zwróciłem się do Fie-dotowa. __ Tak toczno — machinalnie odpowiedział osłupiały. Wówczas wstąpiła we mnie bezczelność rozpaczy: __ Dementia praecox — stwierdziłem — proszę mi przynieść natrium bromatum (gdy wyjdzie, ucieknę). Na czerwonej gębie, ujętej w otok przyciętej w prostokąt rudej brody, widać sto dwadzieścia siedem znaków zapytania i czterdzieści cztery wykrzykniki. Widać mu przez łeb przebiega, że a nuż w czasie jego nieobecności przydzielono nowego lekarza? Wydaje się to, zupełnie niemożliwe, poinformowano by go przecież na wstępie. Ale przecież i fartuch przed nim lekarski, i wzięcie lekarskie, i terminologia... Chory już się pokornie unosi, w feldfeblu, widzę, jak coś się przełamało ku wykonaniu rozkazu, gdy nagle ktoś w głębi sali prychnął śmiechem. Feldfebel hycnął za łóżko, zdekonspirował moje1 gacie, moje pantofle szpitalne i spąsowiał: — Łożys', durak!... — huknął na Chachła. — A ty paszol won... Nigdym w życiu nie wypełniał równie skwapliwie żadnego rozkazu. Leciałem przez amfiladę sal jak zając zruszony przez psy gończe. W czwartej sali wpadłem na swoją pryczę i nakryłem się z głową. Z rana byłem niespokojny, czy też rudzielec nie dojdzie, kto w nocy pełnił niedozwolone praktyki lekarskie