To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Gryzoń książkowy! Zamiast na lekcjach... wa- garuje w bibliotece! — Chciałem przeczytać „Przygody Tomka" — wymamrotał mały przestępca. — Moje dziecko — zapytała słabym głosem pani Pietraszewska — powiedz mi, jak to się stało, że ciebie nie widziałam? — Byłem pod dywanem — wycedził ponuro pożeracz książek. Oberon chrząknął i spojrzał na biedną bibliotekarkę niezbyt przyjaźnie. — To niedołęstwo pedagogiczne — stwierdził zdenerwowany. — Pani zawra- ca mi głowę szczurami, a tymczasem tu się ukrywają wagarowicze! Wybrzusze- nie dywanu! Ruchy falowe! — wykrzyknął wzburzony. — Wyłudzanie współczu- cia. .. — Ależ, panie dyrektorze... — Pani nie jest tak wyczerpana, jak pani wygląda. Muszę zrewidować mój po- gląd. W końcu pani nie wszystko się zdawało... z tym dywanem. Pani wytrzyma z powodzeniem do wakacji... — O, Boże —jęknęła pani Pietraszewska. — Panie dyrektorze — wtrąciliśmy nieśmiało — może jednak zobaczy pan nasz pokój. — Co? — Oberon zmarszczył brwi. — Ach tak, ten zdemolowany pokój. Idziemy! Zyzio spiesznie otworzył drzwi. — Jak to się panu dyrektorowi podoba? — zapytał z jakąś złą satysfakcją. Oberon patrzył w milczeniu. Wygląd pokoju zrobił na nim silne wrażenie. Za- uważyłem, jak ściągnął krzaczaste brwi. Twarz mu stężała na moment, ale zaraz wziął się w garść i już nic nie można było po nim poznać. Oberon jest starym lisem. Zyzio twierdzi, że Oberon ma specjalne „amortyzatory wewnętrzne". Im coś bardziej nim wstrząsa, tym większy spokój maluje się na jego twarzy. Umie wkładać kamienną maskę. Zyzio mówi, że dzięki tej właściwości został dyrek- torem. Możliwe. Ale Oberon ma także inne niezwykłe właściwości. Założyliśmy specjalną teczkę w redakcji i gromadzimy tam spostrzeżenia dotyczące Oberona. W każdym razie największe wrażenie na nas zrobiło odkrycie, że Oberon złości się tylko wtedy, kiedy chce, niemal jak aktor na scenie. Szkoda tylko, że za mało się śmieje. Czyżby w naszej szkole było za mało powodów do śmiechu? Gdy milczenie Oberona się przedłużało, Zyzio zagaił ponownie. — Pan dyrektor sam widzi, nic nie przesadziliśmy. I nawet mamy odpowiedź na pytanie, kto to zrobił... — Kto? — zapytał krótko Oberon. — Woźny. — Nie opowiadajcie bzdur! — Mamy dowody. — Dowody? To duże słowo. — No, w każdym razie mocne poszlaki. — Odcisk palców jest dowodem — powiedziałem wyciągając z kieszeni po- plamioną kopertę, ale Oberon nie zdradził zbytniego zainteresowania. — Po pierwsze, nic nie zginęło, prócz karykatur i fotografii woźnego oraz naszych — ciągnął Zyzio. — Po drugie, tak zniszczyć redakcję mógł tylko ktoś, kto nas nienawidzi. Zwłaszcza mnie. Nikt inny nie położyłby mojej fotografii na szczurze. To celowa złośliwość. Zapytajmy, kto miał na nas złość? Pan dyrektor wie doskonale. To woźny Macoch. On tu był od rana w bibliotece, zawieszał nowe firanki i zasłony, a potem ustawiał zegar. Cóż łatwiejszego, jak w tym tłoku, jaki dzisiaj panował w bibliotece, przeniknąć do tego pokoju, zabrać swoje zdjęcia i karykatury, a przy sposobności rozwalić wszystko z dzikiej zemsty. — Więc nazywacie to zemstą woźnego — powiedział Oberon. — Tak. — A potem była zemsta redaktorów. — Nie! To nieprawda! — zaprzeczył dobitnie Zyzio. — Natomiast prawdą jest, że uratowaliśmy woźnego. — Odemknęliśmy kabinę! — dodał Kleksik. — A on nas oskarżył. — Tak funkcjonariusz szkoły odpłaca się za dobry uczynek! — Czy warto być szlachetnym? — pociągnął nosem Kleksik, a jego retorycz- ne pytanie zadźwięczało bolesną skargą. — To nas napełnia goryczą, panie dyrektorze — rzekł Tątao. — Na przyszłość nie będziemy nikogo wyciągać z prysznica — oznajmił roz- żalony Kękuś. — Nawet pani Tromboniowej! — I będziemy się trzymać z daleka od wszystkiego! — To jest nauczka! — Dosyć tego! — uciął surowo Oberon. — Bez histerii! To są krokodyle łzy. Wszystkie poszlaki świadczą przeciwko wam! — A przeciwko panu Macochowi może nie? — Każdy mógł wejść do tego pokoju — powiedział Oberon. — Mamy odciski trzech palców — przypomniałem. — Gdyby je zbadać... — Nie będziemy badać — uciął Oberon. — Zresztą pan Macoch, nie miał palców pobrudzonych tuszem. Widziałem dokładnie... I nie chcę więcej mówić na ten temat. Zrozumiano?! — I nie chce pan dyrektor zbadać, kto to zrobił? — zapytał rozczarowany Zyzio. — Owszem, znajdziemy winnych — powiedział Oberon. — Na początek pani bibliotekarka przygotuje spis osób, które były dzisiaj w bibliotece. Przesłuchamy je po kolei... — Tak jest, panie dyrektorze. — Ale najpierw zrobię porządek z wami — oświadczył Oberon. — Tu na szczęście sprawa jest zupełnie prosta... — Prosta?! — wykrzyknął Gnat. — To straszne, że pan dyrektor tak uważa. — Schwytano was na miejscu przestępstwa. — Cudzego! — Cudzego? To skąd akurat wzięliście się pod natryskami? — Bo akurat wracaliśmy z tego pokoju i mieliśmy ręce pobrudzone tuszem, i pan Dziobas skierował nas do łazienki. — Potrzebujecie skierowania, żeby umyć ręce? Czy ty nie widzisz, Gnacki, że to was kompromituje? — Nie w tym wypadku, panie dyrektorze, bo znajdowaliśmy się w stanie sil- nego szoku, po tym co zobaczyliśmy tutaj, i pędziliśmy do pana dyrektora, żeby zameldować... to znaczy zaalarmować... Trudno sobie myć ręce, jak się biegnie alarmować. Tego nie robią nawet dyżurni strażacy... Ale pan Dziobas nas zatrzy- mał i skierował do mycia... Oberon spojrzał ze wstrętem na nasze brudne ręce. — I w końcu do tej pory nie umyliście, jak widzę... — Kiedy mieliśmy umyć, jak cały czas walczymy o sprawiedliwość? — Dość gadulstwa! Marsz do umywalni! — krzyknął Oberon. — Może lepiej umyjemy już w domu, skoro i tak mamy pakować manatki — zaproponował rzeczowo Kękuś. — Pakować manatki?! Jak to, panie dyrektorze — zaskoczona pani Pietra- szewska zwróciła się do Oberona. — Pan dyrektor nas wyrzuca — wyjaśnił Zyzio. — Pani słyszała — dodałem. — Padliśmy ofiarą niesprawiedliwych podejrzeń i niewdzięczności