To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Nie wiem nawet, gdzie to jest. — To już do Murzasichla należy — wyjaśniła Halinka. — Kiedy Austriak to posłyszał, niby nie dał nic znać po sobie, ałe ja go już przez te kilka dni trochę poznałam i widziałam, że go ten Ambroży jakoś poruszył. Oglądaliśmy potem jeszcze inne rzeźby, ale go przyłapałam na tym, jak się szczególną uwagą przyglądał temu świętemu. — Ile on ma lat? — przerwała jej Anka. — Kto? Święty Ambroży? h — Nie wygłupiaj się. Ten facet. — Czy ja wiem? Nie pytałam. W biurze pewnie wiedzą. Chyba w wieku waszego wuja. Może trochę młodszy. Nie wiem. On jest taki jakiś nieokreślony. Jakby zgubił własną twarz. — Nie opowiadaj byle czego. Powiedz raczej, czy pertraktował z dyrekcją Muzeum? — A jakże. Na szczęście nie musiałam tłumaczyć, bo ta pani, z którą rozmawiał, świetnie zna niemiecki. Ale kategorycznie odmówiła. Był wyraźnie zawiedziony. Tłumaczył jej, perswadował. Proponował oszałamiającą cenę. — A ty skąd wiesz, jeżeli rozmowa była po niemiecku? — Tak trochę to ja tego języka też liznęłam. Moja babka twierdziła, że mam zdolności językowe... — westchnęła. — To chyba jedyna zaleta, jakiej się we mnie doszukała. No nic... Ona sama angielski i francuski znała perfekt i wyżyłowała mnie tak, że to, co umiem, jej zawdzięczam. Gdyby nie znajomość tych języków, może trudno byłoby mi się gdzieś zaczepić. Teraz jestem jej wdzięczna, ale kiedyś buntowałam się za te dodatkowe lekcje, komplety, konwersacje. Posyłała mnie również na kurs niemieckiego. Twierdziła, że może mi się to w życiu przyda. Chyba niewiele skorzystałam na tym kursie. Nie chciało mi się, zresztą nie lubię tego języka. Taki chropowaty. I potwornie długie słowa. Na jeden oddech nie wystarczy. Trochę sobie bimbałam. Potem i to się urwało... Teraz mówić bym się nie ośmieliła, więc nigdzie nie popisuję się znajomością tego języka, do biura też nie zgłosiłam. Ale rozumieć, to nawet trochę rozumiem. Więc i z tej rozmowy sporo złapałam. Ale to właściwie nic. Potem było jeszcze gorzej. — Co było? Mówże. — Kiedyśmy byli u „Kmicica", rozmowa toczyła się po niemiecku. Obaj panowie, Piekarski i ten drugi, znakomicie władają tym językiem. Ja siedziałam jak mysz pod miotłą. Tym bardziej że się od razu speszyłam. Bo najpierw, jak tylko weszliśmy, zobaczyłam pod ścianą Cześka, który zrobi} 181 taką głupią minę, że... Na wszelki wypadek udałam, że go nie poznaję. Co miałam robić? A potem było jeszcze gorzej. Tam są takie niewielczutkie pokoiki, jak w normalnym domu, więc właściwie siedzi się na kupie. Czesiek z jednej strony, a z drugiej, osobno, Roman. — Roman?! — No. Jakoś tak dziwnie przebrany. W pierwszej chwili myślałam nawet, że się mylę. Ale to na pewno był on. — I siedzieli z Cześkiem osobno? Nieprawdopodobne. — Co więcej, pan Piekarski znał chyba Romana, bo natychmiast się do niego przysiadł. Rozmawiali po francusku. — Nie bujasz? — Mówię szczerą prawdę. Chyba załatwiali jakiś interes, była mowa o kupnie samochodu. — Roman chciał kupić samochód? Przecież oni mają tego pogruchotanego łazika. A pieniądze?... — Roman miał taką minę, jakby się z pieniędzmi w ogóle nie musiał liczyć. Zresztą, potem już przestałam uważać, bo przy naszym stoliku Austriak z Kowalikiem, kierowcą taunusa, naradzali się, jak wykraść z Muzeum świętego Ambrożego. Austriak naglił, mówił, że grubo zapłaci. Nie wiem, na czym ostatecznie stanęło, bo wrócił Piekarski i odwołał Kowalika. Powiedział, że mój cudzoziemiec zanocuje w Zakopanem, więc zabierają wóz. I zmyli się raz-dwa. Wtedy Austriak przypomniał sobie o moim istnieniu, i wróciliśmy do tej naszej nieszczęsnej angielszczyzny. On się strasznie zacina, wiecie? No ale mniejsza z tym. W każdym razie zrobił się ogromnie dla mnie miły i uprzejmy, chciał stawiać koniak, ale odmówiłam. Z nie ukrywanym żalem oznajmił mi, że nasza znajomość dobiega końca. Nie będę już mu potrzebna, bo wkrótce wyjeżdża. Rozpływał się w uprzejmościach. Wreszcie oświadczył mi, że jestem miła jak chleb z masłem. Parsknęła śmiechem. — Może mu się coś pomyliło? — Może — zgodziła się Milka. — Niewiele mnie to obeszło, bo po tych konszachtach wydał mi się dość obrzydliwy. Ale rozstaliśmy się uprzejmie. Nawet mnie odprowadził do domu. — A Czesiek? Roman? — Roman odjechał z Piekarskim i tym drugim. Nawet mi się nie ukłonił. A Czesiek miał zatarg z kelnerką... — Jaki zatarg? — Zdaje się, że nie uwzględnił wysokości cen u „Kmicica" i chyba zabrakło mu pieniędzy. Byłabym mu przecież pożyczyła, ale nawet się nie obejrzał. Jakoś tam wreszcie doszli do ładu i Czesiek wyskoczył z lokalu jak oparzony. — Ale ta kradzież... Myślisz, że to na serio? — Opowiedziałam to dzisiaj rano mojemu kierownikowi. Śmiał się. Mówił, że albo nie zrozumiałam dobrze, albo to był żart. Kolekcjonerzy rzeczywiście daliby czasem wiele za przedmiot, jakiego poszukują, ale nie każdy jest złodziejem. Tak twierdził. Obiecał jednak, że zawiadomi Muzeum, żeby mieli oko na świętego Ambrożego. Bo tak naprawdę, to on jest w takim miejscu ustawiony, że gdyby się ktoś uparł, mógłby..go zdmuchnąć. Szkoda by mi było. Bardzo sympatyczny święty. Do pokoiku zajrzał pan Walery. — Jest tu Miłka? — Jestem. — Pozwól do mnie na chwilę, moje dziecko. Jeden pan chciałby z tobą pomówić. — Ze mną? — zdumiała się Miłka wstając i wygładzając błękitną płócienną spódniczkę. — Kto taki? — Mój znajomy. Zabieram wam Miłkę na chwileczkę — zwrócił się do dziewcząt. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, siostry wymieniły spojrzenia. Któż to był? Skąd wiedział, że Miłka jest na Ornaku? Halinka odłożyła szycie. — Pójdę zajrzeć do kuchni. Nie spóźnijcie się na kolację. Anka i Dorota nie wytrzymały. Pobiegły na pierwsze piętro, gdzie na końcu korytarza znajdował się pokój pana Walerego. Tutaj natknęły się na Wojtka i Heńka. Zagrodzili im drogę. — Dokąd? — Chciałyśmy zobaczyć, czy Milka... Co z Miłką... — Dorota była najwyraźniej speszona. — Przyszedł porucznik Łoś — poinformował ją zwięźle Wojtek. — Nikomu nie wolno o tym mówić — dodał znacząco. — Chodzi o wyświetlenie pewnej sprawy