To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Przechyliła się jeszcze bardziej w tył, zacięła usta. — Marynko! — powtórzył z serdeczną prośbą jeszcze ciszej. — Czego chcecie? — rzuciła dziko. — I po co męczycie, pokochajcie trochę! — wyszeptał. — Puśćcie mnie! Po niewoli nie uczynię! Zabiję was, jeśli mnie dotkniecie bez mojej ochoty! — zamruczała. Uwolnił ją ze swych objęć i o krok się cofnął. — Zanieście mi wodę do sieni! — rozkazała tonem królowej. Usłuchał w milczeniu. W sieni, jak zwykle, było mroczno. Na prawo gderał Szymon na puste kąty i nieobecnych; na lewo śpiewał Justyn kolędę. Postawił wiadro w kącie. — A moja zapłata? — zagadnął, zastępując jej drogę. — Dostaniecie jutro! — odparła swawolnie. Rzucił się niecierpliwie. — Głupiemu radość z obiecanki — zamruczał przez zęby, biorąc za klamkę do izby czeladnej. Nagle w tej ciemności poczuł dwoje rąk na ramionach, a u swej piersi gibką postać dziewczyny. Bez słowa, w wielkim milczeniu dwóch serc, które stanęły na sekundę cicho, przejęte wrażeniem, spotkały się ich usta w długim, namiętnym pocałunku. Chwilę stali tak, spleceni uściskiem. Nagle ona mu się wyrwała z rąk i uciekła, zatrzaskując za sobą drzwi izby. Pozostał sam oszołomiony, drżący, wsłuchując się w pieśń cudną, która grała mu w duszy. Między swą tęsknicę okrutną i wolę słabą rzucił ostatnią zaporę — miłość! * * * I wzięło mu to kochanie całe serce i duszę, wszystkie uczucia i krew. Owładnięty nim jak czarem, snuł się na pół tylko przytomny, robotę jak senny zbywał, nie słyszał prawie i nie widział, co się wkoło niego działo. I znikły mu z myśli plany ucieczki i bunty i nuda do tej obmierzłej powszedności, pracy, nędznej mieściny, przykuła go równie wielka moc, jak ta, która go w świat gnała, męczyła życie całe. Dalekie światy, nowe wrażenia, zmienne widoki, fantazję nieuchwytną a uroczą, wszystko miał w oczach Marynki — w tym jej drażniącym, dziwacznym kochaniu. O, umiała ona kochać, umiała trzymać człowieka! Sto razy na dzień wesoła, to smutna, serdeczna, to zimna jak lód, słodka, to drapieżna, była niepojęta, nieuchwytna, ruchliwa jak toń wodna. Szalał za nią z dnia na dzień więcej, porwany w jakiś wir wrażeń, uczuć, drażniących półsłówek, podniecany chłodem, który po chwili roztapiał się w płomienne pocałunki, w namiętne uściski. A czas sprzyjał kochankom. Bliskie święta i połów zagarnęły całą myśl Szymona; do alkierzyka Marynki nikt nie zaglądał o zmroku, nikt ich nie płoszył. W izbie zbierali się kupcy, sąsiedzi, rzemieślnicy, napełniając gwarem chatę; a za ścianą parobczak siedział u nóg dziewczyny, rozkochany, oszalały. Czasem drażnili się całymi godzinami, czasem gwarzyli z cicha, albo ona słuchała z głową na jego ramieniu tęsknych pieśni, lub bajek cudnych, płynących z dna tej duszy marzycielskiej a ognistej. A za ścianą Szymon sprzeczał się z kupcami, obliczał majstrów, wzywał Pawła do pomocy. — Nie ma Pawła, poszedł na jezioro! — odpowiadano, albo: — Nie ma Pawła, poszedł do matki! Wicher wył wokoło chaty i zza ściany nie dochodził do uszu rybaka stłumiony szept jego ulubieńca. — Kochanie moje cudne, ptaszku mój złoty! Po skarby pójdę dla ciebie i po czarowne ziele, tylko ty kochaj choć trochę; a jak zechcesz rzucić, to zabij lepiej. Co każesz, zrobię, bom twój do śmierci, po kres żywota. Już mi bez ciebie chleb gorzki i woda słona i słońce zimne; już mi bez ciebie na ziemi ni szczęścia, ni wesela. Oszalałem dla ciebie! Dziewczyno ty jedyna, kochaj, kochaj! — A zrobisz mi korale z płomyków, ty? — pytała żartobliwie, wnurzając mu ręce w kędzierzawe włosy i zalotnie mrużąc oczy. — Ino naucz, a zrobię! — A przyniesiesz mi kwiat paproci w noc świętojańską? — Jeśli jest na świecie to przyniosę. — A pójdziesz dla mnie po tę czarę na dno jeziora? — Pójdę, jedyna, choćby na dno piekieł, kiedy każesz! Boże, Boże! Co by to rzekł Szymon na te bzdurstwa! I znowu po chwili spytał z cicha głos Żużla: — A ty, Marynko, co mi dasz za to? — A co byś chciał? Pewnie tysiąc za jedno, bo ty strasznie chciwy na zapłatę. — Ej, nie! Trzech rzeczy tylko chcę: dasz mi swe oczy, usta i serce na własność, na skarb. Niech dla mnie jednego się śmieją, mnie jednego kochają, do mnie idą z weselem i troską. Sługą ci być chcę. — A co jeszcze? Będzie tego długa litania? — Nie tylko jedno jeszcze! Nie patrz ty na Alchana, jeślim ci miły choć trochę… jeśli litość masz nade mną! — Co ci Alchan przeszkadza? Wolę ciebie, niż jego! — Co on mi przeszkadza? Oj, dziewczyno, tyś widać nie kochała mocno nigdy, jeśli się pytasz. On mi jest jak chmura, co słonko tumani; jak rana ciężka, jak zmora, co się nocką człowiekowi na pierś kładzie i męczy do świtania… on mi jest srogą zgryzotą. Dziewczyno nie patrz na niego i nie chodź tam… bo on mi gorzej śmierci!… — Paweł! Co tobie? Czyś oszalał? Ja ci młynarzówny nie wypominam! — Boś mnie pewna! U mnie dusza jak kamień. Co na niej wyrżniesz, na wieki zostanie. Głaz mech okryje, w ziemię wrośnie, a pismo nie zetrze i przetrwa. A ty, dziewczyno, jak woda twego jeziora. Kto wodę utrzyma? Kto na fali napisze? Migoce, płynie i znak na niej się nie ostoi