To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Synek Wawerków zaprowadził go przez podwórze do środka. Wskazał mu drzwi do bocznej izdebki. — Tam idź — powiedział —- tam na ciebie czekają. — Kiery? — A czy jo wiem? Jacyś dwaj nieznómi, i jeszcze insi. Uwidzisz. Jónek wszedł do izby. Za stołem, pod ścianami na ławach, gdzie tylko wolne miejsce, wszędzie pełno górników. Gęsty dym ważył się pod sufitem. Wybłyskiwały spoza jego płachcisk oczy złe, zgryzione. Na honorowym miejscu siedzieli tamci dwaj nieznajomi, o których wspominał Wawerków synek. Jeden chudy, o lisim 162 Gwar przygasł, gdy Jónek wstąpił do środka. .— Oto jest — powiedział ktoś na Jónka, zwracając się do tamtych dwóch. Jónek odczuł na sobie spojrzenia. Zimne, obce spojrzenia. Tamci dwaj zerknęli na siebie. Jeden z nich, ten chudy, uśmiechnął się pod wąsem. Jónek stał w środku bezradny. — Cóż tak na mnie wszyscy się dziwają? — pytał się w duchu. — Po cóż mnie tu wołali? Wtedy tamten czarny podniósł się, zadzwonił scyzorykiem 0 szklankę i jął mówić. Z polska po czesku. Wyrzucał rękoma, wyginał się, głowę przechylał, rzucał szybkie słowa, przeplatał je bezustannym „Soudrusi"!... tłukł się pięścią w piersi, potem znów o stół 1 mówił, i mówił. O czym on nie mówił? O krzywdzie, o braterstwie ludu pracującego, wszystkie frazesy stale używane na zgromadzeniach, wyświechtane, pomięte, splute, sponiewierane obłudą i kłamstwem, wybierał je hojnie, a przezornie, nizał w długie okresy, wpadał w podniosły patos, gromił, przekleństwa rzucał, to znów się uśmiechał i suwał słowami, jak kółeczkami brzękliwymi, to w ton płaczliwy uderzał, urojoną łzę otarł, głos mu się załamał i nagle ucichł'... Wszyscy czekali, zapatrzeni. Nagle rzucił się w górę, strzepnął ponad głową ramionami i jął grzmieć szybkimi, twardymi, kanciastymi słowami... Stopniowo ton jego opadał, opadał, cichnął... I jeszcze raz wywinął pięścią nad głową i co miał siły, ry-mnął a,'stół. A równocześnie ryknął: — Precz z krzywdzicielami!... Śmierć burżujom!... — Tak jest!... Tak jest!... Dobrze mówi!... Precz z burżu-jami!... $mierć im!... — At żije braterstwi lidu!... — wrzasnął jeszcze raz, wyskoczył spoza stołu, pobiegł do Jónka, obłapił go i ucałował w usta. Wrzask się podniósł pod powałę, skłębił się w ciężką falę, grzmot oklasków zaryczał przeciągle. Wszyscy teraz dociskali się do Jónka, za dłonie chwytali, potrząsali przyjaźnie, doga- 1 1 ™ ii* 163 4 rzy, własnym uszom nie wierzy!... Co? Co to? Więc oni jednak tak bardzo szanują? Jednak tak bardzo cenią, że mu dłonie na przedbieżki podawają, ciepłymi słowy pieszczą? A tamten nawet w usta całował? Jezusku święty!... Co się to dzieje? — Chodź, bracie-towarzyszu, chodź, zasiądź w naszym kole — zawołał na niego z emfazą tamten o nalanej twarzy Popchnięto go za stół, posadzono w środku, przyniesiono kufel piwa. Jónek nie mógł się opamiętać. — Towarzyszu!... jął teraz znowu tamten drugi o nalanej twarzy — Towarzyszu!... Ty będziesz mścicielem naszej krzywdy, naszej krwi niewinnie przelanej. Na ciebie przypadnie ten zaszczytny obowiązek pomszczenia naszej krzywdy... Na ciebie!... Żyć będziesz w naszej pamięci, jak granitowy pomnik wdzięczności ludu pracującego!... Ty... — zakrztusił się gwałtownie i przysiadł. Nie skończył szumnego zdania, urwał na początku. — Co chcecie po mnie? — wybełkotał Jónek, nie mogąc niczego pojąć. — Ty musisz hawiernię zatopić!... — Tak jest!... Ty ją zatopisz! — Maszynę zastawisz!... — Niech tamę przerwie woda, niech hawiernię zaleje, niech mają panowie za swoje!... — Tak jest!... — Niech żyje Wytrzens, bohater ludu pracującego!... Niech żyje... — Niech żyje!... — podniosły się ręce w górę. Jónek czuł zamęt pod czaszką. Zlewały się słyszane słowa w jakiś dziwny, upajający chaos. Bracie-towarzyszu... mścicielu naszej krzywdy... żyć będziesz wiecznie w naszej pamięci... granitowy pomnik... hawiernię zaloć, zniszczyć, zatopić... uściski dłoni, ucałowanie w usta przez tamtego pana... Boże, co to wszystko? Przyrzekł, zgodził się. Tnżynier... On jest winien śmierci Szerudy i Buławy!... Nie wcześniej, aż na dół zjedzie z łamistrajkami!... Rozumiesz?... —. Rozumiem!... Zetknęły się spojrzenia tamtych dwóch. Powiedziały sobie w chybkim przelocie wszystko. .— Dał się nabrać!... Chi, chi, chi!... — Dał!... Chi, chi, chi!... .— Kopalnia stanie, nasze konsorcjum wygra!... — Wygra!... Rotschildowe kopalnie też pragną zarobić więcej!... — Będą pieniążki, będą, chi, chi, chi!... — Pecunia non olet ... — mruknął czarny półgłosem. Drugi podniósł brwi porozumiewawczo i skinął głową. Zrozumieli się spojrzeniami. Już od dawna pracowali nad powierzonym zadaniem. Umiejętnie zdołali podsycać niezadowolenie górników. Udało się dzisiaj. To dobrze!... Nazajutrz poszedł Jónek do pracy jak zwykle. Po drodze szedł hardo, z podniesioną głową. Patrzał napotkanym ludziom w oczy, wyzywający, dumny. Nareszcie mnie poznacie, żem wart uznania i podziwu!... Zluzował zaspanego inżynierka i jął się krzątać, jak zwykle, koło maszyny. Nalał oliwy, starą wybrał z łożysk, wyczyścił, wytarł. Maszyna dudniła spokojnie, para dzwoniła w cylindrach miarowo, ramieniska migotały w słonku. Czekał, skoro pan inżynier do kopalni ajedzie. Plan miał gotowy. Zatrzyma maszynę, przetrzyma w spokoju i zbyte!... Tama nie wydzierży. Runie, i woda zaleje wszystko. Raz nareszcie pomści swoje krzywdy!... Raz nareszcie!... Na górnikach nie, bo tamci go nareszcie umieli uszanować!... Lecz na maszynie, na kopalni, na inżynierze, co winien śmierci tamtych dwóch biedaków! Jónkowe myśli skupiły się na dyszącej maszynie, która za chwilę stanie. Wszystko inne, co poza nimi było, przestało już istnieć. Serce waliło młotem, leciuchne drżenie przebiegało po ramionach. 164 165 Godziny się wlokły. O dziesiątej przyszedł inżynier, Wan-dzin ojciec. Ubrany do kopalni, z kilofem, z lampą