To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— To las — w zamyśleniu powiedział flecista. — Las, rozumiesz. Takie buty… Jedźmy. — Może by… — Jedźmy, jedźmy. Ruszaj. Gaj podporządkował się; samochód toczył się naprzód i Gaj pragnął, żeby przysiadł, wciągnąwszy pod siebie koła, wcisnął się w ziemię. A jeszcze mocniej pragnął znaleźć się gdzieś daleko, choćby nawet w karczmie, niech nawet się ponabijają, a choćby i pobiją… Nagle naprężył się, pochyliwszy do przodu; tam, na poboczu, w plątaninie światła i cieni przywidział mu się jakiś ciemny kształt. Nie, nie przywidział się… Albo… Nie… — Leży — powiedział zachrypniętym głosem. Szczurołap podniósł brwi; i on patrzył tam, gdzie Gaj. — Leży — powtórzył Gaj z rozpaczą. — Tam… W przedzie, na skraju drogi, pośród zwałów brudnych, zbutwiałych zeszłorocznych liści leżał człowiek. Kobieta. Ciemnoniebieski znoszony płaszcz skłębił się na plecach, nakrywszy do połowy głowę, pozostawiając na widoku szczupłą nogę w brązowej pończosze i plątaninę włosów w tyle głowy. Prawa ręka kobiety, wyrzucona do przodu, jeszcze minutę temu ugniatała glinę; na kruchym nadgarstku spoczywała masywna bransoleta z żółtego metalu. Pewnie ze złota. — Boże — wymamrotał głucho Gaj. Samochód szarpnął do przodu; Szczurołap opadł na oparcie siedzenia, a Gaj już hamował, w biegu otwierając drzwi, drugą ręką wymacując apteczkę pod fotelem i ręce mu się trzęsły: — Boże… — Ty gdzie? — ostro rzucił flecista. Gaj już zeskoczył na ziemię. Gorączkowo rozejrzał się w poszukiwaniu potencjalnego przeciwnika — nikogo nie zobaczył, podszedł więc do leżącej. Na mgnienie zrobiło mu się strasznie aż do mdłości — tajemnicza kobieta, być może martwa, pośrodku lasu — lecz Gaj gwałtownie pokonał słabość, ścisnął zęby, pochylił się, wyciągnął rękę, zamierzając odchylić płaszcz… Został brutalnie złapany za kołnierz. Podniesiony z ziemi i rzucony tak, że nim runął na drogę, przeleciał kilka dobrych metrów w powietrzu. Oczy Szczurołapa płonęły, niczym zielone lampy; zmierzywszy Gaja lodowatym spojrzeniem, czubkiem bosej stopy odepchnął na bok upadłą apteczkę: — Ech, ty… Po sekundzie w jego rękach pojawił się flet; Gaj zatkał uszy rękami. Dźwięk przebił się i przez palce. Dźwięk był niedobry, wywracający na drugą stronę, wyczerpujący; Gaj zdołał otworzyć usta, ale krzyknąć nie zdążył. Nie przestając grać, Szczurołap odwrócił się do leżącego ciała; ciało drgnęło, szarpnęło się konwulsyjnie — i przestało być ciałem, zmięty płaszcz poruszył się, to nie był już płaszcz, a ogromna czarna błona, i pod nią nie było już kobiecego ciała, lecz ślepa rura, przypominająca fragment wężowego ciała, skórzany worek z pękiem cienkich, wieloczłonowych macek, tak idealnie imitujących czarne ludzkie włosy… I noga w brązowej pończosze zmieniła się w pulsującą kiszkę, a tam, gdzie Gaj ujrzał kolano, otworzyło się mętne, jakby powleczone tłuszczem oko. A zło ta bransoletka na nadgarstku przemieniła się w kostną płytkę. Gaj odskoczył niczym sprężyna. Odczołgał się w stronę furgonetki, schował się za kołem i wbił zęby w dłoń. — Życie we wszystkich swych przejawach — ze wstrętem zauważył Szczurołap. — Żyjemy, korzystając z instynktów. Przy czym przynęty od razu dwie — dobry chłopiec rzuca się na ratunek nieszczęsnej cioci albo, dajmy na to, chciwy szoferzyna zechce zdjąć złotko… Patrz, jaka chuda. Tylko patrzeć, jak z głodu zdechnie. Skórzane boki nieznanego stworzenia podnosiły się i opadały; od bulgoczącego dźwięku, który przy tym powstawał, Gaja o mało nie zemdliło. — Pewnie ślimaki żre… Dlatego, że ludzie tutaj, jak zrozumiałem, dawno już nie bywają. A jeśli ktoś już bywa — u tego strach zwycięża i chciwość, i te same szlachetne odruchy… Beznadziejnie. Beznadziejnie — podsumował, zwracając się do skórzanego worka. Ten szarpnął się, podwinął łapy i bliski omdlenia Gaj ujrzał na boku stwora szeroką paszczę. Jak suwak przepełnionej walizki; paszcza opasywała rurę dookoła i Gaj nagle przypomniał sobie jednego farmera, który rok temu zaginął w pobliżu lasu, zezowatego, wstydliwego chłopaka, milczącego, dziwnego, odrobinę „nie tego”. Gaj zaszlochał. Apteczka leżała na boku, straciwszy w pyle słoiczek z amoniakiem, flakonik jodyny i opakowany w papier bandaż