To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Demetriusz z ukłonem odsunął się o kilka kroków i stanął na uboczu. Tymczasem Justus postawił usmażone ryby i miodowe placki przed Marcellusem i Jonatanem, którzy zajęli miejsca przy niskim stole skleconym naprędce z drewnianych skrzynek. Jonatan wskazując Demetriusza spojrzał pytająco na młodego Rzymianina, wyraźnie zaniepokojony. — Dlaczego on nie przychodzi jeść razem z nami? — zapytał. 335 Marcellus nie mógł w pierwszej chwili znaleźć zadowalającej odpowiedzi. — Nie kłopocz się o Demetriusza, synku — powiedział wreszcie lekkim tonem. — On lubi jeść stojąc. Natychmiast zorientował się, że popełnił błąd. Justus, siedzący naprzeciw niego nad własną miską, zmarszczył gniewnie brwi. Miał ustalone poglądy na sprawę niewolnictwa. Chmurny wyraz jego twarzy był zupełnie jednoznaczny. Nie dość, że Koryntczyk jest niewolnikiem, jego właściciel na dobitkę pozwala sobie traktować tę oburzającą sytuację tak swobodnie, jakby nie było w niej nic zdrożnego! Rączką, w której ściskał miodowy placek, Jonatan przez ramię wskazał Demetriusza stojącego przy ognisku i jedzącego z apetytem swoją porcję. — On je stojąc, dziadziu — stwierdził chłopięcym dyszkan tem. — Prawda, że to zabawne? — Nie! — fuknął Justus. — To wcale niezabawne! — Wstał od stołu i z miską w ręku stanął obok niewolnika. Marcellus nie chciał podejmować dyskusji i prowadził dalej żartobliwą rozmowę z Jonatanem starając się odwrócić uwagę dziecka od Demetriusza. Koryntczyk tymczasem z uśmiechem obserwował zasępioną minę Justusa. — Nie powinieneś się tak przejmować, Justusie, sprawą niewolnictwa — powiedział. — Mój pan jest bardzo dobry i dba o mnie. Bez wahania oddałby za mnie życie tak samo jak ja za niego. Ale niewolnik nie siada do stołu razem z panem. To reguła! — Niesłuszna reguła — mruknął Justus. — Należy ją złamać. Miałem lepsze wyobrażenie o Marcellusie Gallio. — To przecież drobiazg bez znaczenia — spokojnie tłuma czył Demetriusz. — Jeżeli naprawdę chciałbyś ulżyć doli niewolnika, nie myśl już o tym dłużej. Twarz Justusa trochę się rozjaśniła. Nie miało sensu wtrącać się w nie swoje sprawy i protestować przeciw sytuacji, z której sam Demetriusz był zadowolony. Zjedli śniadanie, po czym Justus napełnił miskę, żeby ją zanieść poganiaczowi osłów. Jonatan dreptał obok dziadka, wciąż jeszcze podniecony niezrozumiałym incydentem. — Dziadziu! — wykrzyknął. — Marcellus Gallio traktuje tego Demetriusza nie lepiej niż ty naszego poganiacza osłów! Justus zmarszczył brwi, ale nie próbował tłumaczyć się wnukowi. Chłopczyk skierował jego myśli na zupełnie nowe 336 tory. Tymczasem Demetriusz podszedł do swojego pana ściągając w gęstwie brody wargi, żeby powstrzymać ironiczny uśmiech. — Myślę, że wszyscy lżej odetchną, jeśli pójdę osobno do Kafarnaum — powiedział. — Spotkamy się tam przed wieczorem. — Dobrze — zgodził się Marcellus. — Spytaj Justusa, gdzie zamierza się zatrzymać w mieście. Ale czy to nie będzie trochę ryzykowne, jeśli sam pójdziesz do Kafarnaum? Pamiętaj, że tam jest nasz fort. — Będę ostrożny — przyrzekł Demetriusz. — Weź przynajmniej to — rzekł Marcellus wysypując mu na rękę garść pieniędzy. — I trzymaj się z daleka od fortu. Nie obciążony żadnymi pakunkami Demetriusz szybko sunął ku dolinie wijącą się spiralnie ścieżką. Skwar dokuczał, więc Koryntczyk niósł swój lichy płaszcz i czapkę pod pachą- Brzegi jeziora były od tej strony jałowe i bezludne. Zrzuciwszy ubranie Demetriusz wszedł do wody i ochłodził się kąpielą; pływał radośnie bawiąc się jak delfin, to odpoczywając na wznak, to rozgarniając wodę długimi ramionami, z rozkosznym uczuciem oczyszczenia. Po kąpieli wyżął czuprynę i brodę w palcach, a piekące słońce osuszyło go, zanim doszedł do swoich porzuconych na ziemi wylatanych łachmanów. Tyberiada lśniła białymi ścianami w przedpołudniowym słońcu. Marmurowy pałac Heroda Antypasa, stojący na stoku i w należytej odległości od innych, mniej dostojnych, lecz nieoczekiwanie bogatych rezydencji, z daleka olśniewał blaskiem. Demetriuszowi zdawało się, że widzi rozedrgany obłok żaru spowijający tę dumną budowlę, i cieszył się, że nie on w niej mieszka. Nie zazdrościł Herodowi przywileju spędzania letnich miesięcy w tej wspaniałej siedzibie. Może jednak rodzina władcy w porze upałów wyjeżdża do miejscowości o łaskawszym klimacie, zostawiając w tyberiadzkim pałacu tylko zastęp służących, aby do woli pocili się, kradli i kłócili się, póki nie nadejdzie jesień i wraz z nią znośniejsza pogoda. Szedł już po chwili przez miasteczko trzymając się blisko wybrzeża, gdzie na piasku leżały liczne łodzie rybackie, a od straganów pobliskiego targowiska biły niezbyt przyjemne wonie. Grupki ludzi siedzących ze skrzyżowanymi nogami w cieniu brudnych jadłodajni budziły się na chwilę Z leniwego odrętwienia, żeby z ciekawością przyglądać się obcemu 22 — Szata 337 przechodniowi. Powietrze cuchnęło gnijącymi owocami i zjeł-czałą oliwą skwierczącą na zmatowiałych, nigdy nie czyszczonych patelniach. Od śniadania upłynęło sporo czasu, a Demetriusz miał za sobą kilka godzin wytężonego marszu. Zatrzymał się przy jednym z kramów. Śniady kucharz skrzywił się i machnął drewnianą chochlą, jakby się oganiał od obdartusa bez bagażu. — Zabieraj się stąd, człowieku! — krzyknął. — Nic tu nie dostaniesz. Demetriusz zadzwonił pieniędzmi i z szyderczym uśmiechem odparł: — I niczego tu nie da się kupić takiego, co by chociaż pies chciał jeść! Niechlujny handlarz błyskawicznie rozjaśnił twarz uniżonym uśmiechem i podniósł zgięte w łokciu ramiona, gotowy na usługi. Należał do tego typu Żydów, którymi Demetriusz zawsze gardził, aroganckich, krzykliwych i skorych do miotania obelg, ale płaszczących się, gdy ich uszu doszedł brzęk monet. Kto miał pieniądze, był od razu ich bratem, przyjacielem, panem. Teraz handlarz nie obraziłby się o żadne zniewagi, jakimi by go Demetriusz zechciał obsypać. Okiem by nie mrugnął i nie przestałby się przymilnie uśmiechać. Słyszał brzęk pieniędzy. — Och, nie, panie, mam dobre rzeczy! — wykrzyknął. — Te brzydkie zapachy — wskazał kciukiem sąsiedni kram, jakby zwierzał klientowi cenny sekret — ciągną od jego kramu, to on smaży nadgniłe płotki na zjełczałej oliwie. — Nachylił ku klientowi osmolony gar i mieszając jego dymiącą zawartość cmokał z lubością: — Mówię ci, panie, delicje! Od nabrzeża podszedł w tym momencie rozchełstany legionista z przekrwionymi oczyma; oparł się łokciem o wysoki stół i krzywiąc się węszył ciężką woń przypalonego tłuszczu. Tunikę miał poplamioną. Z pewnością przespał ranek tam, gdzie się po pijanemu zwalił, a teraz był głodny. Spode łba przyjrzał się Demetriuszowi. — Może dać miseczkę polewki, szanowny centurionie! — namawiał kucharz. — Najlepsze jagnięce mięso, a do przyprawy nie żałowałem najdroższych korzeni. Duża porcja za dwa grosze