To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
.. Graywing — powiedział wojownik. — Miło cię poznać. Jego oczy wciąż błądziły, aż zatrzymały się na szczelinie pomiędzy łuskami, tuż pod lewym skrzyd- łem. Przykucnął i uniósł miecz. — Nie rób tego — ostrzegła go smoczyca. — Kim jest ten mały błazen z tarczą i co on wyprawia? Odezwała się stojąca za Agharem dziewczyna. — To Bron. Jest bohaterem. — No, no — mruknęła Verden. — Bohater? Co ty powiesz. Ośmielony tą pochwałą Bron uniósł wyżej swoją tarczę i zamachał szerokim mieczem nad głową. O ma- ło nie upadł pod ciężarem broni. — Smok precz! — zawołał. — Zwiewać! 249 — Trwa wojna — rzekła Verden, ignorując go. — Czy którekolwiek z was ma z nią jakiś związek? — Jaka wojna? — mruknęło kilku zdumionych kras- noludów żlebowych. — Przypadkowo — odparł Graywing. — Jesteśmy tu przejazdem — dodał Dartimien. — Więc nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli rozwiążę kilka spraw? — Rób, co uważasz — Graywing wzruszył ramio- nami. — Lecz ostrzegam cię, będziemy walczyć, je- śli... — Będziecie mieli okazję — zapewniła go smo- czyca. Dartimien ściągnął brwi. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Zobaczysz — syknęła wesoło smoczyca. Nagle wielka grota zamigotała, kiedy odbiło się w niej bez- dźwięczne zaklęcie, pomknęło ku wszelkim zakamar- kom i powróciło do źródła. Przez chwilę Verden Leaf- glow górowała nad nimi, zdając się wypełniać sobą całą przestrzeń wielkiej piwnicy. Zaklęcie, które rzu- ciła, było proste i często z niego korzystała. Teraz jed- nak zdawało się zwalniać, jak gdyby ktoś gdzieś wysy- sał z niego moc. Verden skoncentrowała się. Zamigo- tała, stała się niewyraźnym zarysem w mroku, po czym zmieniła w unoszącą się mgłę. Obłok powędrował w stronę przewodu wentylacyjnego i uciekł przezeń. Graywing zadrżał. — Nienawidzę magii — burknął. — W magii nie ma nic złego — zaoponował Darti- mien. — Czasami się przydaje. To, czego ja nienawi- dzę, to smoki. 250 "Wśród osłupiałych krasnoludów żlebowych rozleg- ły się zaskoczone głosiki. — Smok pójść sobie? — Gdzie smok? — Złazi z mojej stopy! Drobna kobieta z plemienia Bulpów wystąpiła na- przód, z dumą wpatrując się w Brona, który opuścił tarczę i miecz i rozglądał się z zakłopotaniem. — Nic wielkiego — zapewniła ich Pert. — Bron kazać, żeby smok odejść, więc smok odejść. Bron bo- hater. — To jakiś absurd — prychnął Dartimien. — Nieprawda! — powiedziała Thayla Mesinda. — Mówiłam wam, że to bohater. Rozdział 20 SMOK BRONA Pozbawiony resztek sił przez swoje zaklęcia Clo- nogh leżał samotnie w wieży w Tarmish i przeklinał los. Poczuł narastającą nienawiść, kiedy przypomniał sobie tego tępego małego Aghara, który był w zasięgu ręki i niemal wręczał mu magiczny relikt — tak bar- dzo mu potrzebny — a potem z nim uciekł. Clonogh mógłby przysiąc, że krasnolud żlebowy zadrwił z nie- go, choć z drugiej strony wiedział, że przedstawicie- lom tej rasy brakowało bystrości, która pozwalałaby na drwiny. Taki żart wymagał okrucieństwa, a krasno- ludy żlebowe nie miały go w sobie. Okrucieństwo było formą zła, a krasnoludy żlebowe po prostu nie pojmo- wały istoty zła. Niechcący mogły zrobić tyle samo złych, co i dobrych rzeczy. 252 Krasnoludy żlebowe po prostu się trafiają — mó- wiono wśród innych ras. Krasnoludy żlebowe są po prostu krasnoludami żlebowymi. Nie było nic więcej do dodania. Istoty te funkcjonowały na zasadzie bez- władności. Kiedy już ruszyły w jakimś kierunku, trud- no było je powstrzymać. A kiedy już się zatrzymały, ciężko było zachęcić je do drogi. W głowie Clonogha zaświtała pewna myśl, nie miał jednak siły się nad nią zastanowić. Krasnoludy żlebo- we były niewinne. Stanowiły istne ucieleśnienie nie- winności. Nigdy nie mogłyby być niczym innym. Clonogh porzucił rozmyślania na temat krasnolu- dów żlebowych i skoncentrował się na kimś, kto był prawdziwym złem — oszalałym na punkcie władzy ty- ranem — na Lordzie Vulpinie. Nienawiść, jaką odczu- wał do tego człowieka, rozgorzała na nowo. To on trzymał w garści życie Clonogha i bez przerwy z niego drwił. Vulpin stanowił połowę podwójnego zła. Drugą częścią była jego siostra, Chatara Kral. Clonogh znał ich korzenie. Oboje wywodzili się od Smoczego Lorda Verminaarda, arcywroga z Wojny Lancy. Nie różnili się od swego ojca — oboje ogarnięci byli nienasyconym pragnieniem zdobywania. To właś- nie manipulacje tych dwojga doprowadziły Clonogha to stanu, w którym obecnie się znajdował. Jak zawsze, kiedy katalogował swoich wrogów, mag przeklinał starego Piraeusa, zmarłego dawno te- mu czarodzieja, który ujawnił mu niegdyś wszystkie sekrety magii. Wszystkie, poza jednym! W jakiś spo- sób Piraeus odebrał Clonoghowi moc opierania się spustoszeniom, jakie siały w nim jego własne zaklęcia. 253 W ciągu kilku miesięcy Clonogh postarzał się ponad granicę śmierci, lecz umrzeć nie mógł. Piraeus oszukał go tuż przed swoją śmiercią. Magia zawsze kosztuje i czarodziej dobrze o tym wiedział. Nieodzowną częścią każdego zaklęcia było tajemnicze odchylenie, kod, który powodował, że zaklęcie pobie- rało energię zewsząd, tylko nie od osoby, która je rzu- ciła. Jednak w formułach przekazanych Clonoghowi przez Piraeusa magia ochronna nie działała. Stary oszust w każdym zaklęciu podmienił odchylenie, wpro- wadzając kod ochronny smoczego zaklęcia. Kod działał... lecz jedynie w przypadku smoków. Dla każdej innej istoty był on bezużyteczny, chyba że znajdowała się ona w obecności smoczej magii. Clonogh życzył sobie ujrzeć ściętą głowę Chatary Kral. Życzył sobie zobaczyć wypatroszonego Vulpi- na. Życzył sobie, by niebo zwaliło się na wszystkie krasnoludy żlebowe. Życzył sobie, by stary mag Pirae- us przez wieki płonął w udręce wykraczającej poza śmierć. Najbardziej jednak marzył o tym, aby w ogóle móc czegokolwiek sobie zażyczyć. Gdyby tylko zdołał zła- pać tego niezdarnego Aghara, który w swych brud- nych łapskach trzymał Kieł Orma, zdołałby przepro- wadzić swoją wolę. Władca Życzeń odpowiadał na wezwanie niewinnych. A on teraz zdał sobie sprawę, że nikt inny nie jest równie niewinny jak krasnolu- dy żlebowe. Oczywiście istoty te były wstrętne, podłe i godne pożałowania, lecz ponad wszystko pozosta- wały niewinne! One wręcz cuchnęły niewinnością. Nie miały po prostu wystarczająco dużo rozumu, by być inne. 254 Jedno życzenie! Pojedyncza prośba wypowiedziana przez niewinnego mogła go ocalić! To by w zupełno- ści wystarczyło. Odzyskałby młodość i dostał na tacy wrogów, by móc się nimi zabawiać. Jednak marzenia bez Władcy Życzeń na nic się nie zdawały. Docierały do niego dochodzące spoza wieży od- głosy walki. Chatara Kral i gelniańskie hordy nie na- stawiały się na długie oblężenie. To wymagałoby cierp- liwości. Nie, oni zamierzali przejąć tarmishańską twier- dzę siłą. Powietrze wypełniał łomot miotanych kamieni, brzęk broni oraz głosy ludzi uwikłanych w śmiertelne potyczki