To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Kiedy weszli do zakładów Forda, zaczęły się kłopoty. Duże kłopoty. Ford wynajął nawet bandę zbirów, żeby się z nimi rozprawić. Pamiętam, widziałem zdjęcie... Czyje to było zdjęcie? – Jack zmarszczył czoło. – Waltera Reuthera? Chyba tak. Opublikował je wtedy „Life”. Bandziory rozmawiają z nim, a jego ludzie uśmiechają się jak przed meczem bokserskim. A chwilę potem zaczyna się bijatyka. Dyrekcja Forda pograła bardzo nieprofesjonalnie. Fatalne było już samo to, że do awantury doszło na oczach reporterów, ale wpuścić do zakładu reporterów z aparatami fotograficznymi? Czysta głupota. – Tak, pręgierz opinii publicznej – zgodził się z nim sir Basil. – Wszystko jest wtedy takie namacalne, takie rzeczywiste, a dzisiejsza technika jeszcze bardziej to uplastycznia. Dlatego rozumiem, dlaczego tak bardzo was to dręczy. Macie tą nową sieć telewizyjną, CNN. Ci ludzie mogą zmienić świat. Informacja lubi krążyć własnymi ścieżkami. Plotka też. Nie powstrzymasz ani jednej, ani drugiej, a po pewnym czasie obie zaczynają żyć własnym życiem... – Ale zdjęcie jest warte więcej niż tysiąc słów, prawda? – Swoją drogą ciekawe, kto to powiedział. Nie wiem, ale na pewno nie był głupcem. Ta sentencja jest jeszcze prawdziwsza w przypadku filmu. – Filmy też chyba kręcimy. – Pańscy zwierzchnicy podchodzą do tego dość niechętnie. Ja wprost przeciwnie. Pracownikowi ambasady łatwo jest zaprosić na piwo dziennikarza i niby przypadkiem wspomnieć o czymś podczas rozmowy. Jedno trzeba przyznać: jeśli podsunie się im materiał na dobry reportaż, nigdy nie pozostają dłużni. – W Langley nienawidzą prasy. Szczerze i z głębi serca. – Według mnie, to oznaka zacofania. Ale z drugiej strony, mamy na prasę większy wpływ niż wy, tak myślę. Tak czy siak, bardzo łatwo ich oszukać, prawda? – Nigdy nie próbowałem. Admirał Greer mówi, że rozmowa z dziennikarzem przypomina taniec z rottweilerem. Nigdy nie wiadomo, czy chce polizać cię w twarz, czy rozszarpać ci gardło. – Rottweilery nie są takie groźne. Trzeba tylko odpowiednio je wytresować. Anglicy i ich psy, pomyślał Ryan. Lubią je bardziej niż dzieci. On za psami nie przepadał. Labrador, jak choćby Ernie, to zupełnie co innego. Labradory mają miękkie pyski. Sally bardzo za Erniem tęskniła. – A więc co pan sądzi o sytuacji w Polsce, Jack? – Moim zdaniem w garnku będzie kipiało, dopóki nie spadnie pokrywka. A kiedy spadnie i wszystko się wyleje, będzie niezły bałagan. Polacy nie lubią komunizmu. Nie chcą i nigdy nie chcieli nim przesiąknąć. Chryste, w polskim wojsku są nawet kapelani. Mnóstwo ich rolników pracuje na własną rękę; sprzedają szynkę, jajka, i tak dalej. Ich najpopularniejszym serialem telewizyjnym jest Kojak; pokazują go w niedzielę rano, żeby odciągnąć ludzi od kościoła. Co dowodzi dwóch rzeczy. Polacy lubią amerykańską kulturę, a ich rząd wciąż boi się kościoła. Rząd jest chwiejny, niestabilny, i dobrze wie, że taki jest. To, że pozwolili ludziom trochę poszaleć, było mądrym posunięciem, przynajmniej na krótką metę, ale podstawowym problemem jest co innego, a mianowicie to, że muszą funkcjonować w z gruntu niesprawiedliwym systemie politycznym. Są pozornie silni, ale w środku trawi ich zgnilizna. Zadumany Charleston lekko skinął głową. – Trzy dni temu rozmawiałem z panią premier i powiedziałem jej mniej więcej to samo. – Dyrektor generalny wahał się przez chwilę, wreszcie podjął decyzję. Ze sterty na biurku wziął jakąś teczkę i podał ją Ryanowi. Na okładce widniał napis: ŚCIŚLE TAJNE. Zaczyna się, pomyślał Jack. Ciekawe, czy ojciec sir Basila nauczył pływać syna, wrzucając go do Tamizy i czy sir Basil też uważał, że to najlepszy sposób. Otworzywszy teczkę, przeczytał, że jest to raport sporządzony na podstawie doniesień informatora o kryptonimie Strzyżyk. Było oczywiste, że Strzyżyk jest Polakiem, że ma znakomite dojścia, a to, co przekazał Anglikom... – O cholera... Czy to wiarygodne? – Bardzo. Dwie pełne piątki. – Oznaczało to, że wiarygodność informatora nie podlega dyskusji, a dostarczone przez niego informacje są najwyższej wagi. – Pan jest chyba katolikiem, prawda? – Charleston doskonale o tym wiedział. Po prostu zagadywał go, jak to Anglik. – W szkole średniej, w Boston College i w Georgetown uczyli mnie jezuici, a w Saint Matthew’s siostry zakonne. Cóż mi pozostało? – Co pan sądzi o nowym papieżu? – Pierwszy niewłoski papież od z górą czterystu lat: już samo to dużo mówi. Kiedy dowiedziałem się, że jest Polakiem, myślałem początkowo, że wybrali kardynała Wyszyńskiego z Warszawy; facet ma umysł geniusza i jest przebiegły jak lis. O Wojtyle nie wiedziałem nic, ale z tego, co od tamtej pory przeczytałem, wynika, że to bardzo przyzwoity człowiek. Dobry proboszcz, dobry administrator, zręczny negocjator... – Jack zmrużył oczy. O głowie swego kościoła mówił jak o jakimś polityku, choć był stuprocentowo przekonany, że papież jest człowiekiem znacznie głębszym. Przede wszystkim musiał być człowiekiem wielkiej wiary, duchownym o przekonaniach, którymi nie zachwiałoby największe trzęsienie ziemi. Ludzie jemu podobni wybrali go na przywódcę i rzecznika największego kościoła w świecie, kościoła, który – zupełnie przypadkowo – był również jego kościołem. Papież musiał też być człowiekiem, który niczego się nie lękał, człowiekiem, dla którego rewolwerowa kula jest tylko przepustką z ziemskiego więzienia i biletem przejazdu do samego Boga. Tak, musiał odczuwać Jego obecność we wszystkim, co robił. Nie należał do tych, których można zastraszyć, a to, co uważał za słuszne, było słuszne niemal dla wszystkich. – Jeśli rzeczywiście napisał ten list, to na pewno nie blefuje. Kiedy go dostali? – Niecałe cztery dni temu