To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Zawartość dzbanka polała się na małego smoka. – Ssss – zasyczał. – O kurczę, ale to zimne! – Przykro nam, Wasza Wielkość. – Aaaa... Zombi odsunęły się w pośpiechu, zostawiając dzban w śniegu. – Psik! Smok znów plunął ogniem, podkreślając kichnięcie efektownym koziołkiem. – Och, do diaska! Czuję, że jesteśmy coraz bliżej! Zombi przyglądały się temu z mieszaniną zdziwienia i pełnej szacunku obawy w oczach. Kilka ciemnych chmur unosiło się przez chwilę wokół małego smoka, po czym rozpierzchły się w lodowatym powietrzu wieczora, na podobieństwo duchów. – Cudownie! – wykrzyknęło zwierzątko, rozglądając się wkoło. – Jeszcze, jeszcze. Obym stąd wyszła jak najszybciej! Żywe trupy zaczęły znosić kolejne dzbanki i wylewać wodę na smoka. Zwierzę kichało jak szalone, a im bardziej kichało, tym bardziej wychodziło z siebie w postaci oparów, które, skłębione, zbierały się i łączyły stopniowo pod pobliskim cyprysem. Wkrótce w smoku było tyle samo Śmierci, co poza nim. Dziwne to było doświadczenie, nawet dla tak starej istoty. Rozdzielona na dwoje w tym obłok gazu wydobywającym się z każdym kichnięciem. Śnieg tymczasem padał bezustannie i cała okolica pokryła się cienką warstwą białego puchu. Płatek po płatku, duszyczki wyrwane z mroku nocy. Z drugiej strony, Śmierć czuła wielką radość. Odradzała się kawałek po kawałku, na zdumionych oczach swoich najwierniejszych sług, ze świadomością, że za kilka chwil znów zapanuje naturalny porządek rzeczy, że Śmierć znów będzie się swobodnie unosić nad Newdon i zafurkoczą rozpięte poły jej czarnego płaszcza, że będzie tulić ukojone wreszcie dusze elfów, ludzi, krasnali, dzieci, olbrzymów, goblinów, zdmuchnąwszy wątłe płomyki życia, tak jak się zdmuchuje świecę. Nagle wszystko zamarło. Śmierć coś poczuła. Zagrożenie. Nadal wisiało nad nią straszliwe zagrożenie. Kociołek! Wystarczy, że Mordayken otworzy kociołek, tylko go otworzy, a ona zostanie ponownie wchłonięta. Nieuchronnie wpadnie w pułapkę. Bo w środku, czuła to wyraźnie, znajdował się nie jakiś zwyczajny napój, ale coś znacznie silniejszego. Eliksir Diabła. Gwiazdy sfermentowały. Gdy tylko dotrze do niej zapach napoju, ten zapach, któremu nie potrafiła się oprzeć... Ależ była głupia! Tak bardzo się śpieszyła, że nie zwróciła uwagi na zapach, na wrzenie w kociołku. Drgawki i dreszcze... Teraz nagle poczuła, jak blisko było niebezpieczeństwo! Koniecznie trzeba coś zrobić. – A psik! Żywe trupy przyglądały się smokowi z zachwytem. Wkrótce ich pani będzie wolna. I bez wątpienia podziękuje za wierną służbę, pozwalając im wrócić do siebie, do swego królestwa. – Wszystko w pohądku, Wasza Wielkość? – Zabierzcie mnie daleko stąd – odparł smok, czując, że ogarnia go panika. – Albo jeszcze lepiej, zamknijcie mnie gdzieś. W jakimś miejscu, z którego nie będę mogła się wydostać. Szybko! Zombi popatrywały po sobie z niepokojem. Ta gwałtowna zmiana planów oznaczała jakieś nieprzewidziane komplikacje. Wiedzione instynktem właściwym wyłącznie zmarłym, powoli się odwróciły. Zaczynały z wolna rozumieć. Tam w górze, w zamczysku, coś się właśnie rozgrywało. Coś strasznego. – Nie pozwólcie mi się ruszyć! – błagała Śmierć, powracając do smoczego ciała z prędkością błyskawicy. – Zakopcie mnie! Pręęęędko! Żywe trupy spojrzały po sobie w milczeniu. Po czym rzuciły się na małego smoka. @@To dopiero! Wdrapaliśmy się na strych po wąskich, tajemnych schodach, które trzeszczały niepokojąco. Pomieszczenie było ogromne. Z wrażenia otworzyłem szeroko oczy. Podłoga pokryta trocinami połyskiwała w świetle lamp oliwnych ustawionych w półkole. W spadzistym dachu dostrzegłem kilka okienek strychowych, przez które przesączało się blade światło księżyca. Baron Mordayken zajął już miejsce w jednym z kątów strychu, stał z założonymi rękami, hamując z wielkim trudem podniecenie widoczne na jego twarzy. Horatius postawił mnie na ziemi. Był tu również Vaughan Oriell, związany jak baleron i na wpół nagi. Na mój widok w jego spojrzeniu zapłonęła iskierka radości. – Coś takiego! John Moon, ty stary raku! – Cisza! – zagrzmiał Mordayken. Skinąłem dyskretnie do Oriella. Pośrodku pomieszczenia, w miejscu gdzie podłoga była zamieciona, połyskiwał ogromny pentakl w kolorze krwistoczerwonym. Farba nie zdążyła jeszcze wyschnąć. Jego wpływ był mocno odczuwalny. Nie miało to nic wspólnego ze zwykłą magią. O tym wiedziałem doskonale. Prawdopodobnie bardzo stary urok, wyszperany w jednym ze złowieszczych inkunabułów, jakich jest zapewne mnóstwo w rodzinnej bibliotece barona. Horatius poszedł po sznur, który walał się w kącie, i zaczął związywać mi ręce za plecami. Po sposobie, w jaki plątał supeł, pojąłem, że była to część planu. Ale jakiego planu? Czego się po mnie właściwie spodziewano? Czy miałem oczekiwać jakiegoś znaku? Czy też miałem chwytać okazję w locie? A może zaufać, hm, instynktowi? Trudno było się w tym rozeznać