To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Kiedy wszyscy już się uspokoili, von Brecskov opowiedział wszystko. “Dobrze znam język polski” mówił. “W moim pułku służyło wielu Polaków. Ci bolszewicy też są Polakami służącymi Sowietom. Zostali zrzuceni na spadochronach. Skontaktowali się z grupa komunistycznych spadochroniarzy działających na tym terenie. Zresztą to oni zabili komendanta obozu jenieckiego w Działdowie. Ci dwaj otrzymali rozkaz dotarcia do leśniczówki w Kociaku i spotkania się z leśniczym, który miał im pomóc w odnalezieniu skrzyń. Na pamięć nauczyli się, jak dotrzeć do skarbu. Przez pomyłkę trafili do mojego pałacyku myśliwskiego. Ukryłem ich w tajemnej piwnicy.” “W tej, w której w czasie plebiscytu z 1920 roku trzymaliśmy broń?” dopytywał się Krieger. “Będziemy was śledzić i wkroczymy do akcji, gdy wskażą kryjówkę” przerwał oficer gestapo. “Nic z tego” ostro powiedział von Brecskov. “Są doskonale wyszkoleni i domyślą się, że są śledzeni”. “Co pan proponuje?” zapytał Błock. “Pójdę z nimi i wtedy ich aresztujecie. Dam wam znać”. Po wyjściu von Brecskova oficer gestapo zadzwonił do swoich przełożonych w Olsztynie. Ci obiecali przysłać drużynę z jednostki specjalnej “Brandenburg”, przebraną w rosyjskie mundury. Mieli udawać sowieckich partyzantów. Doskonale znali język rosyjski i już nie raz przechodzili przez wrogą linię frontu. Nazajutrz do siedziby landratury przyjechał na koniu chłopiec z listem od von Brecskova. Pułkownik napisał w nim: “Zapraszam dziś o siedemnastej”. Była godzina piętnasta. Natychmiast do ciężarówki wsiedli nasi spadochroniarze, ja, Block i Krieger. “Brandeburczykami” dowodził porucznik Klotsky. Jego matka pochodziła z Gdańska. Świetnie znał język polski. Dowodził grupą piętnastu żołnierzy. Pojechaliśmy do wsi Wały. Tam zostawiliśmy auto i dwóch żołnierzy. Resztę drogi przebyliśmy pieszo. Punkt siedemnasta stawiliśmy się na Jastrzębiej Górze. Klotsky kazał swoim ludziom otoczyć budynek. Wtedy z drzwi wybiegł von Brecskov. Był ranny. Jego ramię krwawiło. “Zauważyli was” powiedział kryjąc się za drzewem. W domu zrobiło się ciemno. “Pojechaliśmy do lasu, we wskazane przez nich miejsce, moją bryczką” szybko opowiadał. “Gdy wykopaliśmy betonową skrzynię, jeden z nich wyciągnął pistolet i wymierzył we mnie. Powiedział, że nie mogą zostawić świadków. Wtedy ja wyciągnąłem swojego lugera i strzeliłem do niego. Zabiłem go. Ten drugi miał ukryty pod płaszczem automat i mierzył do mnie. Musiałem wyjąć całe złoto. Nie było go wcale sto kilogramów, lecz zaledwie dwie nieduże sakiewki i trochę zetlałych już banknotów. Załadowałem to wszystko do skrzynki, którą mieliśmy ze sobą. Potem kazał mi zasypać dół razem ze zwłokami kolegi. Całą drogę, powrotną trzymał mnie pod lufą.” “Gdzie teraz jest?” przerwał mu Klotsky. “Nic wiem” odpowiedział von Brecskov. “Na górze mieli radiostację. Gdy był zajęty nadawaniem meldunku, uciekłem. Teraz może zszedł do piwnicy”. “Czy tutaj są tylko te jedne drzwi?” dopytywał się oficer. “Jest jeszcze podziemne wejście” odpowiedział von Brecskov. “Poprowadzę was”. Razem z nim do podziemia poszedł sierżant i dwóch żołnierzy. Gdy von Brecskov otworzył drzwi, ze środka padł strzał. To ten komunista go zastrzelił. Natychmiast “Brandeburczycy” ścięli go seriami ze schmeisscrów. Ciało naszego towarzysza odebrała wdowa i pochowała na rodzinnym cmentarzu w Gdańsku. Skarbu nie znaleźliśmy. Do zapadni wrzuciliśmy zwłoki tego spadochroniarza. Postanowiliśmy, że w piwnicy zrobimy nasz tajny magazyn, a dom wysadzimy w powietrze.” Reszta notatek jest już dla nas nieistotna - powiedział pan Tomasz zamykając księgę. - Czyli skarb przepadł - smutno powiedziała Zosia. - Za to dowiedzieliśmy się nowych faktów na temat grupy “Pomorze”, bo to pewnie oni odebrali na lądowisku tych dwóch emisariuszy - rzekł zadumany Jacek. - Dlaczego, Zosiu uważasz, że skarb przepadł? - zapytał pan Tomasz. - Nie ma go tu, na Jastrzębiej Górze też - odpowiedziała. - Pojawia się pytanie, skąd Rosjanie wiedzieli, gdzie szukać skarbu? - spytałem. - Chyba rzeczywiście przyszedł czas na wyjaśnienia - odezwał się Olbrzym. Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem. - Moja opowieść będzie równie ponura jak ta - mówił Olbrzym zapalając papierosa. - Mój dziadek służył w armii Samsonowa. Był dowódca baterii artylerii. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, w którym korpusie czy dywizji. Gdy już wynik bitwy był przesadzony, dostał rozkaz stawienia się w sztabie. Tam powiedziano mu, że ma odebrać dwóch żołnierzy wiozących ważną przesyłkę w umówionym punkcie, gdzieś w lesie, i razem z nimi schować to coś. Zobowiązano go pod przysięga, żeby nikomu nie zdradził skrytki. Rozkazano mu także, aby jak najlepiej zamaskował to miejsce. Zrobił tak, jak mu kazali. Spotkał się z dwoma kozakami, którzy na dwóch luzakach wieźli dwie nieduże skrzynki. Potem zakopali je i zaczęli przedzierać się w stronę granicy. Dziadek gdzieś po drodze zgubił tych kozaków. Potem przedarł się przez kordon niemiecki. Podobno spotkał po drodze Samsonowa i zameldował o wykonaniu rozkazu. Generał nie wiedział jednak, o co chodzi i nie było z nim żadnego kontaktu. W końcu Samsonow odegnał mojego dziadka. Tak przynajmniej opowiadał dziadek. Po uzyskaniu przez Polskę niepodległości zgłosił się do polskiej armii