To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

ROZDZIAŁ X W KTÓRYM Z LUNETĄ PRZY OKU I SONDĄ W RĘCE POSZUKUJE SIĘ ŚLADÓW DAWNEGO ALGIERU „Dobryna” zbudowana i wykończona z całą starannością w angielskich dokach, miała pojemność dwustu ton, co stawiało ją w rzędzie okrętów oceanicznych. Kolumb i Magellan nie mieli nawet w przybliżeniu tak pewnych i dużych statków, a jednak odważyli się przepłynąć oceany Atlantycki i Spokojny. Kantyna okrętowa „Dobryny” zawierała zapasy żywności na okres kilkumiesięczny, co pozwalało na objazd Morza Śródziemnego bez potrzeby ponownego zaopatrzenia się w drodze. Dodać też należy, że podczas postoju u wybrzeży wyspy nie było potrzeby zwiększenia balastu. Choć statek, jak wszystkie przedmioty, od czasu katastrofy ważył mniej, ale i woda straciła na wadze. Wzajemny stosunek obu ciężarów pozostał więc ten sam i te same prawa utrzymywały w równowadze „Dobrynę” na wodzie. Wobec tego, że hrabia Timaszew nie był marynarzem, kierownictwo jachtu spoczywało w rękach porucznika Prokopa. Był to mężczyzna trzydziestoletni, urodzony w dobrach hrabiego jako syn jednego z drobnych dzierżawców. Duszą i ciałem oddany był. swemu panu. Znakomity ten marynarz, który kształcił się na statkach wojennych i handlowych, uzyskawszy stopień oficerski, wstąpił na pokład „Dobryny”. Hrabia Timaszew większą część roku spędzał na wodzie, zimą na lazurowych falach Morza Śródziemnego, latem na chłodnych morzach Północy. Porucznik Prokop posiadał rozległą wiedzę nie tylko w swoim zawodzie. Trudno wprost było oddać „Dobrynę” w lepsze ręce. Cała jej załoga zresztą nie pozostawiała nic do życzenia. Składała się z mechanika i czterech marynarzy. Przeżywany kataklizm przyrody nie wyprowadzał marynarzy z równowagi, dopóki ich pan dzielił z nimi niepewności losu. „Dobryna” całą siłą pary i żagli pędziła na wschód. Wiatr był pomyślny i gdyby nie wysokie fale, które piętrzyły się na morzu, pędziłaby z szybkością strzały. Słaby, łagodny wietrzyk zachodni nie tłumaczył groźnego rozkołysania się wód. Stan ten w nowych warunkach był jednak zupełnie zrozumiały. Mniej ważkie na skutek mniejszej siły przyciągania Ziemi cząsteczki wody przy najlżejszym ruchu wahadłowym podnosiły się do niebywałej wysokości. Jakże zdziwiłby się Arago, który ustalił w swoim czasie maksymalną granicę wysokości fal do ośmiu metrów, na widok bałwanów wznoszących się do sześćdziesięciu stóp i wyżej. „Dobryna” straciwszy również na wadze, wznosiła się z większą łatwością i jak piłka skakała na grzbietach fal. Człowiek skłonny do morskiej choroby w tych warunkach czułby się okropnie. Na szczęście kapitan Servadac był odporny i z tej strony nic mu nie groziło. Jacht posuwał się w odległości dwóch do trzech kilometrów od dawnych wybrzeży Algieru. Od strony południowej nie było widać żadnych śladów lądu. Chociaż porucznik Prokop nie był już w stanie określić położenia „Dobryny” na podstawie mapy nieba, drogę jej i kierunek można było zupełnie łatwo określić przy pomocy busoli. Na szczęście igła busoli ani na chwilę nie była wyprowadzona z równowagi. Fenomeny kosmiczne nie miały na nią żadnego wpływu, wskazywała stale północny biegun magnetyczny w odległości jakichś dwudziestu dwóch stopni od bieguna ziemskiego. Chociaż słońce wstawało teraz na zachodzie i na wschodzie układało się do snu, bieguny północny i południowy pozostawały niezmiennie na swoich miejscach. W ciągu pierwszych kilku dni podróży porucznik Prokop bieglejszy w tych wszystkich sprawach od kapitana chętnie udzielał wyjaśnień. Rozmowa toczyła się, rzecz prosta, koło fenomenów natury, których przyczyny dla porucznika Prokopa, jak i dla kapitana Servadaca, pozostawały nadal zagadką. Głównie zastanawiano się nad nową drogą Ziemi w Układzie Słonecznym. - Wszak jasne jest, kapitanie - mówił porucznik Prokop - że Ziemia nie krąży już dawną drogą dookoła Słońca, do którego nieznana siła znacznie ją przybliżyła. - Jestem tego pewien - odparł kapitan Servadac - należałoby tylko stwierdzić, czy po przecięciu orbity Wenus przetniemy też z kolei orbitę Merkurego?... - By opaść wreszcie i sczeznąć na Słońcu? - wtrącił hrabia Timaszew. - Byłby to kataklizm niebywały! - zawołał kapitan Servadac. - Nie - przeczył porucznik Prokop - jestem przekonany, że żaden upadek nie grozi obecnie Ziemi! Ziemia wcale nie zdąża ku Słońcu, tylko obiega wokół niego nową, nieznaną nam jeszcze drogę! - Czy masz jakiś dowód na poparcie tej hipotezy? - zapytał hrabia Timaszew. - Owszem - brzmiała odpowiedź porucznika - i to dowód, który panom na pewno trafi do przekonania. - Gdyby naprawdę Ziemia miała zginąć w przestworzach, katastrofa ta dopełniłaby się znacznie szybciej i bylibyśmy już w najbliższym sąsiedztwie Słońca, tej centralnej siły przyciągającej. Gdyby to był upadek, w takim razie siła ciążenia, która zmusza planety do krążenia po linii eliptycznej, zniknęłaby nagle i wówczas w ciągu sześćdziesięciu czterech i pół dnia Ziemia znalazłaby się na Słońcu. - I stąd pan wyciąga wniosek?.... - naglił kapitan Servadac. - Że nie ma mowy o upadku - odparł porucznik Prokop. - Już przeszło od miesiąca orbita Ziemi uległa zmianie, a jednak dotychczas przekroczyliśmy zaledwie drogę Wenus. Przybliżyliśmy się w tym czasie o jedenaście milionów mil do Słońca, co nie jest odległością nadzwyczajną, zważywszy, że promień orbity ziemskiej ma trzydzieści osiem milionów mil długości. Mam więc prawo twierdzić, że nie z Upadkiem mamy tu do czynienia i uważam to za okoliczność bardzo szczęśliwą